— Wiem, że pragniesz polecieć — oświadczył Hań Fei-tzu.
— Czy wiesz także, że równie mocno chcę zostać?
— Wiem. I wiem jeszcze, że polecisz.
— Tak — przyznała. — Polecę.
— Niech bogowie cię strzegą, córko moja, Wang-mu — rzekł mistrz Hań.
— I niech po każdej stronie wschodzi dla ciebie słońce, ojcze Hanie.
Postąpiła o krok. Młody człowiek imieniem Peter ujął ją za rękę i poprowadził do kosmolotu. Luk zamknął się za nimi. Po chwili statek zniknął.
Hań Fei-tzu czekał jeszcze dziesięć minut, by uporządkować swe uczucia. Potem otworzył probówkę, wypił zawartość i sprężystym krokiem ruszył do domu. Stara Mu-pao powitała go tuż za progiem.
— Mistrzu Hań — powiedziała. — Nie miałam pojęcia, gdzie pan poszedł. Zniknęła też Wang-mu.
— Nie wróci przez jakiś czas — wyjaśnił. Po czym zbliżył się tak, by jego oddech owiewał jej twarz. — Byłaś wierniejsza temu domowi, niż na to zasłużyliśmy.
Dostrzegł przerażenie w jej oczach.
— Mistrzu Hanie, nie odprawia mnie pan?
— Nie — odparł. — Myślałem, że ci dziękuję.
Opuścił Mu-pao i przeszukał dom. Qing-jao nie było w jej pokoju. Nic dziwnego. Ostatnio prawie cały czas poświęcała gościom. To odpowiadało jego planom. I rzeczywiście, znalazł ją w porannym pokoju, z trójką bardzo szacownych, starych, bogosłyszących mężczyzn z miasta oddalonego o dwieście kilometrów.
Qing-jao przedstawiła ich grzecznie, po czym — w obecności ojca — przyjęła rolę posłusznej córki. Hań Fei-tzu skłonił się przed każdym z gości, znalazł też okazję, by dotknąć dłoni jednego z nich. Jane tłumaczyła, że wirus przenosi się bardzo łatwo. Wystarczała zwykła fizyczna bliskość; dotyk gwarantował zarażenie.
A kiedy powitał gości, zwrócił się do córki.
— Qing-jao — zapytał. — Czy przyjmiesz dar ode mnie? Skłoniła głowę.
— Cokolwiek ma dla mnie ojciec, przyjmę z wdzięcznością — odparła z pokorą. — Chociaż wiem, że niegodna jestem jego uwagi.
Wyciągnął ramiona i przytulił ją do siebie. Była sztywna i oporna — tak impulsywne zachowanie wobec obcych nie zdarzyło mu się od czasów, kiedy była jeszcze całkiem mała. Ale trzymał ją mocno, gdyż wiedział, że nie wybaczy mu tego, co niesie ten uścisk. Zatem może to już ostatni raz trzyma w ramionach swoją Jaśniejącą Blaskiem.
Qing-jao wiedziała, co oznacza uścisk ojca. Widziała, jak wychodzi on z Wang-mu do ogrodu, jak na brzegu pojawia się kosmolot w kształcie włoskiego orzecha. Zobaczyła, że ojciec bierze fiolkę z rąk krągłookiego przybysza. Widziała, jak pije. Potem przyszła tutaj, do tego pokoju, by w jego imieniu powitać gości. Spełniam swe obowiązki, szacowny ojcze, chociaż ty zamierzasz mnie zdradzić.
I nawet teraz, wiedząc, że ten uścisk to najokrutniejszą z prób zagłuszenia w niej głosu bogów… że tak mało ma dla niej szacunku, by wierzyć, że zdołają oszukać… nawet teraz przyjęła to, co zechciał jej ofiarować. Czyż nie był jej ojcem? Ten jego wirus z planety Lusitanii może, ale nie musi odebrać jej bogów. Skąd ma wiedzieć, na co bogowie pozwolą swoim wrogom? Ale gdyby odepchnęła ojca, gdyby okazała nieposłuszeństwo, z pewnością by ją ukarali. Lepiej pozostać im wierną, okazując należny ojcu szacunek i pokorę, niż nieposłuszeństwo, które uczyni ją niegodną boskich darów.
Dlatego objęła go i głęboko wciągnęła w piersi jego oddech.
Pomówił krótko z gośćmi i odszedł. Uznali to za szczególny honor — Qing-jao tak starannie ukrywała szaleńczy bunt ojca przeciw bogom, że wciąż uważano go za najgodniejszego z mieszkańców Drogi.
Rozmawiała z gośćmi uprzejmie, uśmiechała się grzecznie, wreszcie odprowadziła do drzwi. Nie dała poznać, że zabierają ze sobą broń. Po co? Ludzka broń na nic się nie zda przeciw bogom, chyba że sami tego zechcą. A gdyby nie chcieli więcej przemawiać do ludu Drogi, może tak właśnie zamaskują tę decyzję. Niech sądzą niewierni, że lusitański wirus ojca uciszył bogów; ja będę wiedzieć, jak wszyscy szczerze wierzący mężczyźni i kobiety, że bogowie przemawiają, do kogo zapragną. Żaden produkt ludzkich rąk nie zdoła ich powstrzymać, jeśli nie będzie to ich wolą. Wszystkie działania ludzi są niczym. Niech sobie Kongres wierzy, że to dzięki niemu głos bogów słyszany jest na Drodze. Niech sobie ojciec i Lusitańczycy wierzą, że uciszają bogów. Ja wiem, że jeśli tylko będę tego godna, bogowie do mnie przemówią.
Kilka godzin później Qing-jao była śmiertelnie chora. Gorączka zaatakowała jak cios pięści: dziewczyna upadła i nie wiedziała nawet, że służący przenieśli ją do łóżka. Przybyli lekarze… choć mogła im wyjaśnić, że nic nie poradzą i narażają się tylko na zarażenie. Milczała jednak, gdyż jej ciało zbyt gwałtownie walczyło z chorobą. Czy raczej walczyło, by odrzucić jej własne tkanki i organy. Aż wreszcie dokonała się przemiana genów. Organizm musiał się jeszcze oczyścić z dawnych przeciwciał. Qing-jao spała i spała.
Kiedy się przebudziła, trwało jasne popołudnie. — Czas — wychrypiała, a komputer w pokoju podał dzień i godzinę. Gorączka wyrwała jej z życia dwie doby. Qing-jao była rozpalona z pragnienia. Wstała, zataczając się przeszła do łazienki, odkręciła wodę, napełniła kubek i piła, piła do nasycenia. W ustach miała obrzydliwy smak. Gdzie jest służba, która powinna karmić ją i poić w czasie choroby?
Na pewno też się pochorowali. I ojciec… z pewnością uległ przede mną. Kto poda mu wodę?
Znalazła go śpiącego. Był mokry od potu i miał dreszcze. Przebudziła go kubkiem wody; wypił szybko, spoglądając w górę, w jej oczy. Pytał o coś? Czy może błagał o wybaczenie? Czyń pokutę wobec bogów, ojcze; córki nie musisz przepraszać.
Qing-jao znalazła też służących, jednego po drugim. Niektórzy byli tak lojalni, że nie położyli się do łóżek, a raczej padli tam, gdzie zatrzymały ich obowiązki. Żyli, wracali do siebie i na pewno wkrótce całkiem wyzdrowieją. Dopiero kiedy odszukała wszystkich i o wszystkich się zatroszczyła, Qing-jao zeszła do kuchni i wzięła sobie coś do jedzenia. Z początku nie mogła utrzymać w żołądku niczego prócz rzadkiej, letniej zupy. Nakarmiła nią domowników.
Po kilku godzinach wszyscy już odzyskali siły. Qing-jao zabrała służących i zaniosła wodę i zupę do sąsiednich domów, zarówno bogatych jak ubogich. Wszyscy przyjmowali ją z ogromną radością, wielu się za nią modliło. Nie bylibyście tacy wdzięczni, myślała Qing-jao, gdybyście wiedzieli, że zaraza przyszła z mojego domu, z woli mojego ojca.
Milczała jednak.
Przez cały czas bogowie nie żądali od niej oczyszczenia.
Nareszcie, myślała. Nareszcie ich zadowoliłam. Nareszcie zrobiłam to, czego wymaga prawość.
Kiedy wróciła, chciała już tylko spać. Ale służący, którzy zostali w domu, zebrali się w kuchni wokół holowizora i oglądali wiadomości. Qing-jao prawie nigdy ich nie słuchała; najważniejszych informacji dostarczał jej terminal. Jednak służący sprawiali wrażenie poważnych i tak niespokojnych, że weszła do kuchni i stanęła wśród nich przed ekranem.
Lektorka mówiła o zarazie, która ogarnęła całą Drogę. Kwarantanna nie dawała efektów albo też wprowadzano ją zbyt późno. Kobieta wróciła już do zdrowia po chorobie i tłumaczyła, że zaraza nie zabiła prawie nikogo, choć wielu uniemożliwiła pracę. Wyizolowano wirusa, jednak ginął zbyt szybko, by przeprowadzić badania.
— Wydaje się, że pewien typ bakterii podąża za wirusem i zabija go, gdy tylko zarażony wraca do zdrowia. Bogowie okazali nam łaskę, razem z chorobą posyłając lekarstwo.