Miro był wściekły, że tak szybko go osądziła. I tak surowo. To nieuczciwe… nie tak powinien postępować twórca hierarchii Demostenesa.
— Wcale nie uważam, że cały świat kręci się wokół moich rozczarowań! Ale nie myśl, że możesz się tak rządzić na moim statku!
To go zdenerwowało, nie jej słowa. Miała rację: słowa nie miały znaczenia. To jej zachowanie, jej absolutna pewność siebie. Nie był przyzwyczajony do ludzi patrzących na niego bez odrazy i litości.
Usiadła obok. Zakręcił fotelem, by na nią spojrzeć. Nie odwróciła głowy. Więcej: z uwagą przestudiowała jego ciało, od stóp do głów, obserwując go z wyrazem chłodnego podziwu.
— Powiedział, że jesteś twardy. Powiedział, że cię przygięło, ale nie złamało.
— Chcesz być moim terapeutą?
— Chcesz być moim wrogiem?
— A powinienem?
— Nie bardziej, niż ja powinnam zostać terapeutką. Andrew nie po to doprowadził do naszego spotkania, żebym cię leczyła. Spotkaliśmy się, żebyś mógł mi pomóc. Jeśli nie masz ochoty, trudno. Jeśli masz, świetnie. Pozwól tylko, że wyjaśnię ci kilka spraw. Każdą wolną chwilę poświęcam na pisanie antyrządowej propagandy, próbuję rozbudzić emocje na Stu Światach i wszystkich koloniach. Próbuję skierować je przeciwko flocie, jaką wysłał Gwiezdny Kongres, by poskromić Lusitanię. Twoją planetę, nie moją, jeśli wolno mi zauważyć.
— Jest tam twój brat. — Nie pozwoli, by wmawiała mu swój czysty altruizm.
— Tak, oboje mamy tam rodziny. I oboje pragniemy ocalić prosiaczki przed zniszczeniem. I oboje wiemy, że Ender ożywił w twoim świecie królową kopca. Jeśli więc Gwiezdny Kongres postawi na swoim, zagładzie ulegną dwie obce cywilizacje. Stawka jest wysoka, a ja staram się jak mogę, by powstrzymać tę flotę. Jeżeli kilka godzin spędzonych z tobą pozwoli mi robić to lepiej, warto poświęcić czas na rozmowę zamiast na pisanie. Ale nie mam zamiaru marnować go za zamartwianie się, czy cię przypadkiem nie urażę. Jeśli więc zamierzasz być moim przeciwnikiem, to możesz tu siedzieć całkiem sam, a ja wracam do pracy.
— Andrew powiedział, że jesteś najlepszym człowiekiem, jakiego zna.
— Doszedł do tego wniosku, zanim zobaczył, jak wychowuję trójkę barbarzyńskich dzieciaków, teraz już dorosłych. Jak rozumiem, twoja matka miała was sześcioro.
— Tak.
— A ty jesteś najstarszy.
— Tak.
— To fatalnie. Przy najstarszym dziecku rodzice zawsze popełniają najgorsze błędy. Wtedy najmniej wiedzą, a najbardziej się starają. Tym samym istnieje większe prawdopodobieństwo, że postąpią źle. I będą uparcie twierdzić, iż postępują słusznie.
Mirowi nie podobało się, że ta kobieta zbyt pospiesznie osądza jego matkę.
— Wcale nie jest do ciebie podobna.
— Oczywiście, że nie. — Pochyliła się w fotelu. — I co postanowiłeś?
— W jakiej sprawie?
— Czy pracujemy razem, czy na darmo wyłączyłeś się z trzydziestu lat historii ludzkości?
— Czego ode mnie chcesz?
— Opowieści, ma się rozumieć. Fakty może mi podać komputer.
— Opowieści o czym?
— O tobie. O prosiaczkach. O tobie i prosiaczkach. Cała ta sprawa z Flotą Lusitańską zaczęła się przecież od ciebie i prosiaczków. Z powodu twojej ingerencji…
— To była pomoc!
— Czyżbym znowu użyła niewłaściwego słowa?
Miro spojrzał gniewnie. Ale wiedział, że ona ma rację — był przewrażliwiony. Słowo „ingerencja”, użyte w sensie naukowym, było naturalne, nie wartościowało. Oznaczało jedynie, że wywołał zmianę w badanej kulturze. A jeśli miało negatywny wydźwięk, to dlatego, że on sam stracił naukową perspektywę — przestał badać prosiaczki, a zaczął traktować ich jak przyjaciół. I to było jego winą. Nie, nie winą… był dumny, że dokonała się w nim ta przemiana.
— Mów dalej — powiedział.
— Wszystko to zaczęło się, ponieważ złamałeś prawo i prosiaczki zaczęły uprawiać amarant.
— Już nie.
— Tak, to ironia losu. Wirus descolady zaraził i zniszczył wszystkie odmiany amarantu, jakie wyhodowała dla nich twoja siostra. I twoja ingerencja poszła na marne.
— Nie poszła — zaprotestował Miro. — Oni się uczą.
— Tak, wiem. Co ważniejsze, oni wybierają czego się uczyć, co robić. Dałeś im wolność. Z całego serca pochwalam to, co postanowiłeś uczynić. Ale moim zadaniem jest pisać o tobie dla ludzi na Stu Światach i w koloniach, a oni niekoniecznie odbierają to w taki sam sposób. Od ciebie chcę więc historii o tym, jak i dlaczego złamałeś prawo i zaingerowałeś w kulturę prosiaczków; dlaczego mieszkańcy i rząd Lusitanii zbuntowali się przeciw Kongresowi, zamiast odesłać cię, byś został osądzony i ukarany za swoje zbrodnie.
— Andrew już ci o tym opowiadał.
— A ja już o tym pisałam, ogólnie. Teraz potrzebuję osobistego podejścia. Chciałabym pomóc innym, by dostrzegli w tych tak zwanych prosiaczkach ludzi. I w tobie także. Jeśli to możliwe, dobrze by było, gdyby cię polubili. Wtedy Flota Lusitańską okaże się tym, czym jest naprawdę: potwornie przesadzoną reakcją na zagrożenie, które nigdy nie istniało.
— Ta flota to ksenocyd.
— Tak właśnie twierdzę — odparła Valentine.
Miro nie mógł znieść jej spokoju. Nie mógł znieść niezachwianej wiary w siebie. Musiał się sprzeciwić, a jedyną możliwą metodą było wyrzucić z siebie idee nie przemyślane jeszcze do końca, będące tylko na wpół uformowanymi wątpliwościami umysłu.
— Ta flota jest również obroną.
Słowa wywarły pożądany efekt — przerwały jej wykład, skłoniły nawet do pytającego uniesienia brwi. Problem w tym, że teraz musi wyjaśnić, o co mu chodziło.
— Descolada — powiedział. — To najbardziej niebezpieczna forma życia.
— Rozwiązaniem jest kwarantanna. A nie wysyłanie floty uzbrojonej w System Dr M., która może rozpylić całą Łuskanie i wszystkich jej mieszkańców w chmurę mikroskopijnych cząstek.
— Taka jesteś pewna, że masz rację?
— Jestem pewna, że Gwiezdny Kongres jej nie ma, choćby tylko rozważając unicestwienie innego gatunku istot inteligentnych.
— Prosiaczki nie potrafią żyć bez descolady — rzekł Miro. — A jeśli descolada kiedykolwiek dotrze na inną planetę, zniszczy tam wszelkie życie. Na pewno zniszczy.
Przyjemnie było się przekonać, że Valentine może wyglądać na zaszokowaną.
— Myślałam, że wirus został opanowany. To przecież twoi dziadkowie znaleźli sposób wyhamowania go, uśpienia w ludzkich organizmach.
— Descolada przystosowuje się. Jane twierdzi, że zmieniła się już kilka razy. Moja matka i moja siostra Ela pracują nad tym, próbują wyprzedzać descoladę. Czasami sprawia to wrażenie, jakby descolada działała świadomie. Inteligentnie. Znajduje sposoby ominięcia chemikaliów, jakich używamy, by ją opanować i powstrzymać od zabijania ludzi. Przedostaje się do ziemskich roślin, niezbędnych ludziom do przetrwania. Musimy je teraz opylać. A jeśli potrafi ominąć i tę barierę?
Valentine milczała. Żadnych gładkich odpowiedzi. Nie myślała jeszcze nad tym problemem. Nikt nie myślał — oprócz Mira.
— Nie mówiłem o tym nawet Jane — dodał. — Ale co będzie, jeśli ta flota okaże się słusznym posunięciem? Jeżeli zniszczenie Lusitanii jest jedynym sposobem uchronienia ludzkości przed descoladą?
— Nie — odparła Valentine. — To nie ma żadnego związku z przyczynami, dla jakich Gwiezdny Kongres wysłał tę flotę. Oni kierują się polityką międzyplanetarną; chcą pokazać koloniom, kto tu rządzi. To urzędnicy, którzy dorwali się do władzy, i wojskowi…