Valentine zdawała się studiować jego twarz. Czuł na sobie jej wzrok, niemal dotykalny, jak lekkie łaskotanie pod skórą, w głębi umysłu.
— Tak — oznajmiła.
— Co tak?
— Tak, mój mąż i ja przeprowadzimy się tutaj i zamieszkamy na twoim statku.
Wstała i ruszyła do korytarza prowadzącego do śluzy.
— Dlaczego chcesz to zrobić?
— Bo u nas jest za duży tłok. I dlatego, że stanowczo warto z tobą rozmawiać. Nie tylko po to, by uzyskać materiał do moich artykułów.
— A więc zdałem twój egzamin?
— Tak — przyznała. — A czy ja zdałam twój?
— Nie egzaminowałem cię.
— Jak diabli — odparła. — Ale gdybyś sam tego nie zauważył, powiem ci: zdałam. Inaczej nie opowiedziałbyś mi o tym wszystkim, o czym opowiedziałeś.
Odeszła. Słyszał jej kroki w korytarzu, a potem komputer zameldował, że przechodzi przez rurę łączącą oba statki.
Już za nią tęsknił.
Ponieważ miała rację. Zdała ten egzamin. Słuchała go tak, jak nikt inny — bez zniecierpliwienia, bez kończenia za niego zdań, bez uciekania spojrzeniem. Mówił do niej nie ze staranną precyzją, ale pełen emocji. Jego słowa niekiedy przechodziły w bełkot. A jednak słuchała tak uważnie, że rozumiała wszystkie jego argumenty i ani razu nie prosiła o powtórzenie czegokolwiek. Z tą kobietą mógł rozmawiać tak naturalnie jak przed wypadkiem. Owszem, była uparta, zawzięta, apodyktyczna i szybka w osądach. Ale potrafiła także wysłuchać argumentacji i w razie potrzeby zmienić zdanie. Umiała słuchać, więc on mógł mówić. Może przy niej będzie znowu Mirem.
ROZDZIAŁ 3
CZYSTE RĘCE
Najbardziej nieprzyjemne jest u ludzkich istot to, że się nie zmieniają. Twój i mój lud rodzi się jako larwy, ale nim zaczniemy reprodukcję, przekształcamy się w wyższe formy. Oni przez cale życie pozostają larwami.
Ludzie też się przekształcają. Ciągle zmieniają swoją osobowość. Jednakże każda nowa osobowość żywi się złudzeniem, że zawsze posiadała to ciało, które właśnie zdobyła.
Takie zmiany są powierzchowne. Natura ich organizmów pozostaje stała. Ludzie są bardzo dumni ze swych przemian, ale każda urojona transformacja okazuje się tylko nowym zbiorem usprawiedliwień, by zachowywać się dokładnie tak samo jak zawsze.
Zbyt się różnisz od ludzi, by ich zrozumieć. Jesteś zbyt podobny do ludzi, by zobaczyć ich wyraźnie.
Gdy Qing-jao miała siedem lat, bogowie przemówili do niej po raz pierwszy. Przez jakiś czas nie uświadamiała sobie, że to ich głos słyszy. Wiedziała tylko, że ręce ma brudne, pokryte jakimś obrzydliwym, niewidocznym śluzem. I musi je oczyścić.
Początkowo wystarczało zwyczajnie je umyć, by przez kilka dni poczuć się trochę lepiej. Lecz w miarę upływu czasu wrażenie zbrukania powracało coraz częściej, a usunięcie brudu wymagało coraz dłuższego szorowania rąk. Wreszcie myła się kilka razy dziennie; tarła dłonie ryżową szczotką, aż zaczynały krwawić. Dopiero gdy ból stawał się nie do zniesienia, czuła się nareszcie czysta, a i wtedy na parę ledwie godzin.
Nie zwierzyła się nikomu. Instynktownie wyczuwała, że winna zachować to w sekrecie. Mycie rąk było jednym z pierwszych sygnałów, że bogowie przemawiają do dziecka — każdy o tym wiedział. Większość rodziców z nadzieją obserwowała swe potomstwo, wypatrując znaków przesadnej troski o czystość. Ci ludzie nie rozumieli jednak, jaka przerażająca wiedza prowadziła do takiego zachowania: bogowie uświadamiali wybrańcom, w jak niewypowiedzianym brudzie żyją. Qing-jao ukrywała się nie ze wstydu, że bogowie do niej mówią. Była pewna, że gdyby ktokolwiek się dowiedział, jak jest wstrętna, zacząłby nią pogardzać.
Bogowie zgadzali się na tę tajemnicę. Pozwalali ukrywać ślady szorowania. To oznaczało, że kiedy mocno poraniła dłonie, mogła zaciskać je w piąstki; chodząc wsuwała je w fałdy spódnicy albo grzecznie składała na kolanach. Nikt niczego nie podejrzewał. Widzieli tylko dobrze wychowaną dziewczynkę.
Gdyby żyła matka, o wiele szybciej odkryłaby sekret Qing-jao. Tymczasem minęły całe miesiące, nim służba coś spostrzegła. Stara gruba Mu-pao zauważyła krwawą plamę na obrusie stołu, przy którym Qing-jao jadła śniadanie. Mu-pao od razu wiedziała, co to znaczy — czyż nie było powszechnie wiadomym, że plamy krwi są wczesnym znakiem boskiej uwagi? Właśnie dlatego wielu ambitnych ojców i matek zmuszało szczególnie obiecujące dzieci do ciągłego mycia. Na całym świecie Drogi demonstracyjne szorowanie rąk nazywano „zapraszaniem bogów”.
Mu-pao natychmiast udała się do ojca Qing-jao, szlachetnego Hań Fei-tzu, w powszechnej opinii największego z bogosłyszących. Jako jeden z nielicznych cieszył się w oczach bogów takim zaufaniem, że mógł spotykać framlingów — przybyszów z innych planet. Nie zdradzał przy nich żadnych objawów słyszenia boskich głosów w swym umyśle, tym samym zachowując świętą tajemnicę świata Drogi. Będzie wdzięczny za te wieści, a Mu-pao zostanie wynagrodzona, ponieważ pierwsza zauważyła bogów w Qing-jao.
Nim minęła godzina, Hań Fei-tzu wziął swą ukochaną, małą Qing-jao i razem wyruszyli lektyką do świątyni u Skalnego Wodospadu. Qing-jao nie lubiła takich wypraw. Przykro jej było, że inni ludzie muszą dźwigać jej ciężar.
— Oni nie cierpią — wyjaśnił jej ojciec, gdy pierwszy raz mu o tym wspomniała. — Czują się zaszczyceni. To jeden ze sposobów okazywania szacunku bogom: gdy ktoś z bogosłyszących udaje się do świątyni, czyni to na ramionach ludu Drogi.
— Ale ja codziennie jestem coraz większa — zaprotestowała Qing-jao.
— Gdy będziesz za duża, albo pójdziesz na własnych nogach, albo pojedziesz własną lektyką — odparł ojciec. Nie musiał wyjaśniać, że swoją lektykę dostanie tylko wtedy, gdy sama wyrośnie na bogosłyszącą.
— A my okazujemy pokorę pozostając szczupłymi i lekkimi, by nie stanowić ciężaru dla ludu.
Hań Fei-tzu żartował, oczywiście, gdyż jego brzuch, choć nie ogromny, był jednak obfity. Żart zawierał jednak pewną ważną lekcję: słyszący bogów nie mogą być ciężarem dla prostych ludzi Drogi. Ludzie muszą odczuwać wdzięczność, nie gniew na to, że ze wszystkich światów właśnie ten wybrali bogowie, by słyszał ich głosy.
Teraz jednak Qing-jao bardziej martwiła się czekającą ją próbą. Wiedziała, że ma zostać sprawdzona.
— Wiele dzieci nauczono, by udawały, że bogowie do nich przemawiają — tłumaczył ojciec. — Musimy się przekonać, czy ciebie wybrali naprawdę.
— Wolałabym, żeby przestali mnie wybierać — oznajmiła Qing-jao.
— I podczas próby zapragniesz tego jeszcze mocniej. — W głosie ojca dźwięczała litość. Qing-jao ogarnął silniejszy lęk. — Lud widzi tylko naszą władzę i przywileje. Zazdrości nam. Nie dostrzega cierpień tych, którzy słyszą boże głosy. Jeśli bogowie naprawdę przemówili do ciebie, moja Qing-jao, nauczysz się znosić to cierpienie tak, jak nefryt znosi dłuto rzeźbiarza i szorstką polerującą tkaninę. Ono sprawi, że zabłyśniesz. Jak myślisz, dlaczego dałem ci imię Qing-jao?
Qing-jao… To znaczy “Jaśniejąca Blaskiem”. Było to również imię wybitnej poetki z dawnych czasów Wielkich Chin — gdy tylko mężczyznom okazywano szacunek. A jednak sławiono ją jako największą w swej epoce. „Lekka mgła i gęsta chmura, mrok przez cały dzień”. Tak zaczynała się pieśń Qmg-jao „Podwójna dziewiąta”. I tak właśnie czuła się teraz mała Qing-jao.