- Niech nam pan po prostu opowie po swojemu o wszystkim, co się tam wydarzyło.
Rance usiadł na sofie wypchanej końskim włosiem i zmarszczył brwi jak ktoś, kto za nic
nie chciałby pominąć żadnego szczegółu.
- Opowiem od początku, jak było - rzekł. - Miałem zmianę od dziesiątej wieczorem do szóstej rano. O jedenastej była bójka w gospodzie „Pod Białym Jeleniem”, ale poza tym wszędzie był spokój. Podczas obchodu o pierwszej w nocy, kiedy zaczęło padać, spotkałem Harry’ego Murchera, tego, który patroluje Holland Grove. Stanęliśmy sobie na rogu Henrietta Street i trochę pogadaliśmy. Wtedy, a była chyba druga albo trochę później, pomyślałem, że się rozejrzę i sprawdzę, czy na Brixton Road jest spokój. Było tam paskudnie brudno i pusto. Przez całą drogę nie widziałem żywej duszy, no, minęły mnie jedna czy może dwie dorożki. Szedłem tak, myśląc, że przydałaby mi się teraz szklaneczka gorącego dżinu, gdy nagle spostrzegłem kątem oka światło w oknie. Wiedziałem, że te dwa domy przy Lauriston Gardens stoją puste, bo ich właściciel nie chce naprawić kanalizacji, chociaż ostatni lokator, który tam mieszkał, umarł na tyfus. Dlatego zamurowało mnie, gdy zobaczyłem światło w oknie pustego domu; podejrzewałem, że coś jest nie tak. Kiedy dotarłem do drzwi.
- Zatrzymał się pan, a następnie cofnął do ogrodowej furtki - wtrącił mój towarzysz. -Po co pan to zrobił?
Rance wzdrygnął się gwałtownie i z bezgranicznym zdumieniem na twarzy wpatrywał się w Sherlocka Holmesa.
- No. To prawda, sir - powiedział. - Chociaż diabli wiedzą, skąd pan to wie. Cóż, gdy
podszedłem do drzwi, było tam tak pusto, i czułem się taki samotny, że pomyślałem sobie, jak by to było dobrze, gdyby ktoś był ze mną. Nie boję się niczego w świecie żywych. Ale tak jakoś przyszło mi do głowy, że może ten, co umarł na tyfus, przyszedł obejrzeć kanalizację, która go zabiła. Na tę myśl zrobiło mi się nieswojo, więc wróciłem do furtki, żeby sprawdzić, czy nie
widać może latarni Murchera. Ale nie było śladu ani jego, ani kogokolwiek innego.
- Nie było nikogo na ulicy?
- Ani żywej duszy, sir. Nawet psa z kulawą nogą. Wówczas wziąłem się w garść, wróciłem i pchnąłem drzwi. W środku nie było nikogo. Poszedłem więc do tego pokoju, gdzie paliło się światło. Na kominku płonęła świeczka, czerwona świeczka, i w jej świetle zobaczyłem.
- Tak, wiem, co pan zobaczył. Kilka razy obszedł pan pokój, uklęknął przy zwłokach, potem spróbował otworzyć kuchenne drzwi, a później...
John Rance skoczył na równe nogi z przerażoną twarzą, patrząc na nas podejrzliwie.
- Gdzie się pan schował, że pan to wszystko widział? - zawołał. - Coś mi się wydaje,
że wie pan o wiele więcej, niż powinien!
Holmes roześmiał się i rzucił na stół swoją wizytówkę.
- Niech pan mnie przypadkiem nie aresztuje za dokonanie morderstwa - powiedział. -Nie jestem wilkiem, tylko jednym z ogarów. Pan Gregson lub pan Lestrade mogą to potwierdzić. Ale proszę mówić dalej, co pan zrobił potem?
Rance ponownie usiadł, ale jego twarz zachowała wyraz zdumienia.
- Wróciłem do furtki i dałem sygnał gwizdkiem. Wtedy przybiegł Murcher, a z nim dwóch innych policjantów.
- Czy ulica była wtedy pusta?
- No. można tak powiedzieć.
- Co pan ma na myśli?
Twarz konstabla rozjaśniła się w uśmiechu.
- Wielu pijaków widziałem już w życiu - powiedział - ale nigdy kogoś tak zalanego w trupa jak ten gość. Kiedy wyszedłem, był przy furtce, opierał się o barierkę i na całe gardło śpiewał o jakichś sztandarach i Kolumbach czy coś w tym stylu.
- Co to był za człowiek? - spytał Sherlock Holmes.
Wydawało się, że John Rance był nieco poirytowany tym pytaniem.
- No. To był potwornie pijany człowiek. Pewnie zabralibyśmy go na posterunek, gdybyśmy nie mieli tyle roboty.
- A jego twarz, ubiór? Nic pan nie zauważył?! - wtrącił niecierpliwie Holmes.
- Oczywiście że zauważyłem, bo gdy tak się słaniał na nogach, musieliśmy go z Murcherem podtrzymywać. No, w każdym razie, wielkie było z niego chłopisko z czerwoną gębą owiniętą jakąś chustą czy szalem.
- Wystarczy! - zawołał Holmes. - I co się z nim stało?
- I tak mieliśmy mnóstwo roboty na głowie bez tego pijaka - rzekł urażonym tonem policjant. - Założę się, że w końcu znalazł jakoś drogę do domu.
- A jak był ubrany?
- W brązowy płaszcz.
- Miał w ręce bat?
- Bat? Nie.
- Musiał go zostawić - wymamrotał mój towarzysz. - Nie widział pan potem albo nie słyszał j akiej ś dorożki?
- Nie.
- Ma pan tutaj pół suwerena - rzekł Holmes, wstając i sięgając po kapelusz. - Obawiam się, Rance, że nigdy pan nie awansuje w policji. Powinien pan nosić głowę nie tylko dla ozdoby. Czasem wypadałoby jej używać. Mógł pan sobie ostatniej nocy zasłużyć na awans na sierżanta. Człowiek, którego miał pan w swoich rękach, dzierży klucz do całej tej tajemnicy, i to jego właśnie szukamy. Ach, nie ma sensu spierać się teraz o to! Mówię panu, że tak właśnie jest. Chodźmy już, doktorze.
Razem ruszyliśmy w stronę dorożki, pozostawiając naszego informatora z wyrazem niedowierzania na twarzy. Najwyraźniej czuł się dość nieswojo.
- Co za skończony głupiec! - rzekł gorzko Holmes, gdy jechaliśmy do swojego mieszkania. - Pomyśleć tylko, że miał takie niewyobrażalne szczęście i nie wykorzystał tego.
- Jeśli o mnie chodzi, to dalej nie wiem, co o tym wszystkim myśleć. To prawda, że opis tego człowieka pokrywa się z wyglądem drugiego osobnika zamieszanego w sprawę. Ale po co miałby wracać do tego domu, skoro już z niego wyszedł? Przestępcy tak nie robią.
- Po obrączkę, człowieku, po obrączkę! Po nią właśnie wracał. Jeśli nie będziemy mieli żadnego innego sposobu, żeby go schwytać, zawsze możemy spróbować użyć obrączki jako przynęty. Złapię go, doktorze. Postawiłbym zakład dwa do jednego, że go złapię. Muszę ci za to wszystko podziękować. Gdyby nie ty, może w ogóle bym tam nie pojechał i straciłbym najbardziej złożoną sprawę, na jaką się kiedykolwiek natknąłem. To niezwykłe studium zbrodni, jak sądzę. Studium w szkarłacie, prawda? Czemuż nie mielibyśmy użyć takiego artystycznego określenia. Mamy szkarłatną od krwi nić zbrodni, biegnącą przez bezbarwny kłębek życia, a naszym zadaniem jest ją odnaleźć, oddzielić od pozostałych i obnażyć każdy jej cal. Ale teraz chodźmy na lunch, a potem na koncert Norman Nerudy. Jej pasja i technika są wspaniałe! Jak brzmiał ten utwór Chopina, który tak świetnie gra? Tra-la-la-lira-lira-lej.
I już po chwili ten osobliwy łowca przestępców, rozparty wygodnie w dorożce, śpiewał jak skowronek. Ja zaś pogrążyłem się w zadumie nad złożonością ludzkiej natury.
Rozdział piąty
Nasze ogłoszenie sprowadza gościa
Poranna wyprawa okazała się zbyt wielkim obciążeniem dla mojego zdrowia, i po południu byłem bardzo zmęczony. Holmes poszedł na koncert, a ja spróbowałem przespać się parę godzin. Próba ta okazała się całkowicie bezowocna. Byłem zbyt podekscytowany wszystkim, co się wydarzyło, a w mojej głowie kłębiły się przedziwne domysły i przypuszczenia. Za każdym razem, gdy przymykałem oczy, widziałem wykrzywioną małpią twarz ofiary. Wywarła ona na mnie tak ponure i przygnębiające wrażenie, że trudno było nie odczuwać wdzięczności dla człowieka, który usunął go z tego świata. Jeżeli ludzkie rysy mogą świadczyć o czyichś słabościach, okrucieństwie i innych najgorszych cechach charakteru, to twarz Enocha J. Drebbera z Cleveland z całą pewnością była tego dowodem. Niemniej zdawałem sobie sprawę, że sprawiedliwości musi stać się zadość i że zdeprawowanie ofiary nie jest w oczach prawa okolicznością łagodzącą.