Im więcej o tym wszystkim myślałem, tym bardziej niezwykła wydawała mi się hipoteza mojego towarzysza, jakoby człowiek ten został otruty. Pamiętałem, jak Holmes pochylił się, by powąchać jego usta, i nie wątpiłem, że odkrył coś, co nasunęło mu właśnie ten pomysł. Ale cóż innego, jeśli nie trucizna, mogłoby spowodować śmierć tego człowieka, skoro na jego ciele nie było żadnych ran ani śladów duszenia? Z drugiej jednak strony, czyja krew tak gęsto i obficie zachlapała podłogę? Nie było żadnych śladów walki, a ofiara nie miała przy sobie żadnej broni, którą mogłaby ranić swego napastnika. Czułem, że dopóki te pytania pozostaną bez odpowiedzi, nie będzie łatwo zasnąć ani mnie, ani Holmesowi. Jego spokojne, pewne siebie zachowanie przekonało mnie, że sformułował już jakąś teorię wyjaśniającą wszystkie znane fakty, choć w tym momencie nie miałem zielonego pojęcia, jaka to była teoria.
Wrócił do domu bardzo późno. Tak późno, że wiedziałem, iż koncert nie mógł się aż tak bardzo przeciągnąć. Nim się pojawił, podano kolację.
- To było cudowne - powiedział, siadając przy stole. - Pamiętasz, co mówił Darwin o muzyce? Twierdził, że ludzkość nauczyła się tworzyć muzykę i doceniać ją jeszcze na długo przedtem, nim zyskała zdolność mówienia. Może dlatego wywiera na nas tak istotny wpływ? Wciąż mamy w duszach niejasne wspomnienia tych pradawnych czasów, gdy świat był jeszcze młody.
- To dość oryginalne podejście - zauważyłem.
- Nasze podejście powinno obejmować naturę ludzkich odczuć, skoro próbujemy je interpretować - odparł. - Ale co się stało? Wyglądasz trochę nieswojo. Ta sprawa z Brixton Road chyba wytrąciła cię trochę z równowagi.
- Prawdę mówiąc, tak - odparłem. - Po tym, co przeżyłem w Afganistanie, powinienem być twardszy. Widziałem moich towarzyszy rozszarpywanych na kawałki pod Maiwand i wtedy jakoś nie traciłem panowania nad sobą.
- Potrafię to zrozumieć. Tutaj mamy do czynienia z tajemnicą, która pobudza wyobraźnię. Tam, gdzie nie ma wyobraźni, nie ma strachu. Widziałeś wieczorną gazetę?
- Nie.
- Dość dobrze zrelacjonowano w niej fakty dotyczące tej sprawy. Nie ma jednak żadnej wzmianki o tym, że wówczas, gdy podnoszono ofiarę, na podłogę spadła kobieca obrączka. I bardzo dobrze.
- Dlaczego?
- Spójrz tylko na to ogłoszenie - odparł. - Dziś rano, kiedy wstąpiliśmy do biura telegraficznego, wysłałem je do wszystkich gazet.
Rzucił mi na stół gazetę, a ja spojrzałem na szpaltę, którą mi wskazał. Było to pierwsze ogłoszenie w rubryce „Znaleziono”. Oto jego treść:
Dziś rano przy Brixton Road między gospodą „Pod Białym Jeleniem ” a Holland Grove znaleziono gładką złotą obrączkę. Proszę zgłaszać się do doktora Watsona, Baker Street 221b, między ósmą a dziewiątą dziś wieczorem.
- Wybacz, że posłużyłem się twoim nazwiskiem - powiedział. - Gdybym podał moje własne, któryś z tych cymbałów ze Scotland Yardu mógłby to zobaczyć i zapragnąć przeszkodzić nam.
- W porządku, nic się nie stało - odparłem. - Ale nawet zakładając, że ktoś się zgłosi, nie mam przecież tej obrączki.
- Ależ owszem, masz! - odparł, podając mi złoty krążek. - Powinna się świetnie nadawać. To niemal wierna kopia.
- A jak sądzisz, kto odpowie na to ogłoszenie?
- No jak to! Mężczyzna w brązowym płaszczu. Nasz rumiany przyjaciel w butach z kwadratowymi noskami. Nawet jeśli sam się po nią nie zjawi, wyśle jakiegoś wspólnika.
- Nie uzna, że to zbyt niebezpieczne?
- Ależ bynajmniej. Jeśli właściwie widzę tę sprawę, a mam wszelkie powody, by wierzyć, że tak właśnie jest, ten człowiek wolałby zaryzykować wszystkim, niż utracić tę obrączkę. Tak jak się tego domyślam, musiał ją upuścić, gdy pochylał się nad ciałem Drebbera, i wówczas nie zauważył tego. Po wyjściu z domu odkrył jej brak i pospiesznie wrócił, przekonał się jednak, że na miejscu była już policja, i to za sprawą jego własnego błędu, polegającego na tym, że nie zgasił świecy. Musiał więc udawać pijanego, by nie wzbudzić podejrzeń, które mogły się zrodzić, gdy pojawił się przy furtce. A teraz postaw się na miejscu tego człowieka. Gdy przemyślał przebieg zajścia, musiało mu przyjść do głowy, że być może zgubił tę obrączkę już na ulicy, po wyjściu z domu. I co by wtedy zrobił? Na pewno niecierpliwie czekałby na wieczorne gazety w nadziei, że znajdzie swoją zgubę w rubryce rzeczy znalezionych. Oczywiście informacja o tym wpadłaby mu w oko. Byłby niezmiernie uradowany. Czemuż miałby się obawiać jakiejś pułapki? Nie powinien mieć żadnych powodów, by podejrzewać, że odnalezienie obrączki może mieć związek z tym morderstwem. Na pewno przyjdzie. Zjawi się tu w ciągu godziny.
- A potem? - spytałem.
- Och, potem możesz mi go zostawić. Już ja sobie z nim poradzę. Masz jakąś broń?
- Mam stary służbowy rewolwer i parę naboi.
- To lepiej go wyczyść i naładuj. Ten człowiek to desperat, i choć liczę na to, że go zaskoczę, równie dobrze może być gotów na wszystko.
Poszedłem do mojej sypialni i zrobiłem tak, jak mi radził. Gdy wróciłem z bronią, stół był już uprzątnięty, a Holmesa pochłonęło jego ulubione zajęcie - rzępolił na swoich skrzypcach.
- Wiemy o tej sprawie coraz więcej - rzekł, gdy wszedłem. - Właśnie dostałem odpowiedź na mój telegram do Ameryki. Słusznie oceniłem tę sprawę.
- To znaczy? - spytałem skwapliwie.
- Przydałyby mi się nowe struny do skrzypiec - zauważył. - Włóż swój rewolwer do kieszeni. Kiedy zjawi się ten człowiek, rozmawiaj z nim jakby nigdy nic. Resztę pozostaw mnie. I nie przyglądaj mu się zbyt badawczo, bo możesz go spłoszyć.
- Jest ósma - powiedziałem, zerkając na zegarek.
- Tak. Prawdopodobnie pojawi się tu za parę minut. Uchyl lekko drzwi. Tak, wystarczy. A teraz przełóż klucz na wewnętrzną stronę. Dziękuję! Spójrz, jaką dziwną starą książkę znalazłem wczoraj na straganie! De Jure inter Gentes, wydana po łacinie w 1642 roku w Liege. Król Karol wciąż jeszcze miał głowę na karku, gdy ten mały tomik w brązowej oprawie
opuszczał drukarnię.
- Kto był wydawcą?
- Niejaki Philippe de Croy, kimkolwiek on był. Na pierwszej stronie widnieje inskrypcja napisana bardzo wyblakłym już atramentem: „Ex libris Guliolmi Whyte”. Zastanawiam się, kim był ten William Whyte. Przypuszczam, że jakimś siedemnastowiecznym pragmatycznym prawnikiem. Jego styl cechuje typowa dla prawników maniera. Ale oto i nasz człowiek, jak sądzę.
Gdy wypowiadał te słowa, rozległ się ostry dźwięk dzwonka. Sherlock Holmes spokojnie wstał i przesunął swoje krzesło w kierunku drzwi. Usłyszeliśmy kroki służącej przechodzącej przez korytarz, a następnie zgrzyt zasuwy przy drzwiach.
- Czy mieszka tutaj doktor Watson? - spytał wyraźny, dość ostry głos.
Nie byliśmy w stanie usłyszeć odpowiedzi służącej, dobiegł do nas dźwięk zamykanych drzwi, ktoś zaczął wchodzić po schodach. Kroki były niepewne, tak jakby idący powłóczył nogami. Gdy mój towarzysz je usłyszał, na jego twarzy na moment pojawił się wyraz zaskoczenia. Człowiek zmierzał teraz wolno korytarzem w naszą stronę, następnie rozległo się nieśmiałe pukanie do drzwi.
- Proszę wejść! - zawołałem.
Zamiast silnego mężczyzny, którego się spodziewaliśmy, kuśtykając, weszła do pokoju na moje zaproszenie bardzo stara pomarszczona kobieta. Wydawało się, że oślepił ją nagle blask światła. Dygnęła i przez chwilę stała niezdecydowana, mrugając zapuchniętymi oczami. Potem zaczęła niezdarnie szukać czegoś w kieszeni swymi nerwowymi drżącymi palcami. Spojrzałem na mojego towarzysza, lecz on wyglądał na tak zaskoczonego, że jedyne, co byłem w stanie zrobić, to spróbować zachować powagę.
Staruszka wyciągnęła wieczorną gazetę i wskazała na nasze ogłoszenie.