- Masz tę tabliczkę, Haroldzie? - zawołał starszy mężczyzna, gdy ten człowiek raczej opadł na krzesło niż na nim usiadł. - Rozwiązałeś mu ręce? Dobrze, teraz daj mu ołówek. Pan będzie zadawał pytania, panie Melas, a on będzie panu pisał odpowiedzi. Przede wszystkim proszę go zapytać, czy jest gotów podpisać dokumenty.
W oczach mężczyzny zapłonął ogień.
- Nigdy - napisał po grecku na tabliczce.
- Pod żadnym warunkiem? - spytałem na rozkaz naszego prześladowcy.
- Tylko wówczas, gdy ożeni się z nią w mojej obecności, a ślubu udzieli im grecki ksiądz, którego znam.
Z gardła starszego mężczyzny dobył się jadowity chichot.
- W takim razie wiesz, co cię czeka?
- Nie dbam o to, co się ze mną stanie.
Takie mniej więcej były pytania i odpowiedzi, z których składała się nasza dziwna rozmowa, prowadzona na pół ustnie, na pół pisemnie. Wciąż i wciąż musiałem go pytać, czy się podda i czy podpisze jakieś dokumenty. Wciąż i wciąż padała ta sama, pełna oburzenia odpowiedź. Wkrótce jednak wpadłem na dobry pomysł. Do każdego pytania zacząłem dodawać własne krótkie zdania, z początku niewinne, aby sprawdzić, czy którykolwiek z tych dwóch mężczyzn w ogóle potrafi się w tym połapać. Następnie, gdy nie zauważyłem z ich strony żadnej reakcji, rozpocząłem bardziej niebezpieczną grę. Nasza rozmowa przebiegała mniej więcej tak:
- Ten twój upór nie wyjdzie ci na dobre. Kim jesteś?
- Nie dbam o to. Jestem cudzoziemcem w Londynie.
- Sam będziesz winien tego, co się z tobą stanie. Jak długo tu jesteś?
- Niech tak będzie. Trzy tygodnie.
- Posiadłość nigdy nie będzie twoja. Co ci dolega?
- Nie trafi w ręce łotrów. Głodzą mnie.
- Jeśli podpiszesz, puścimy cię wolno. Co to za dom?
- Nigdy nie podpiszę. Nie wiem.
- W ten sposób jej się nie przysłużysz. Jak się nazywasz?
- Chcę to usłyszeć z jej ust. Kratides.
- Zobaczysz ją, jeśli podpiszesz. Skąd jesteś?
- W takim razie nigdy jej nie zobaczę. Z Aten.
Gdybym miał jeszcze pięć minut, panie Holmes, rozpracowałbym całą tę historię pod ich nosem. Moje kolejne pytanie mogło wszystko wyjaśnić, gdy nagle otworzyły się drzwi, i do pokoju weszła kobieta. Nie widziałem jej na tyle wyraźnie, by móc powiedzieć o niej coś więcej niż to, że była wysoka i pełna wdzięku, czarnowłosa i odziana w luźną białą suknię.
- Haroldzie - powiedziała po angielsku z silnym akcentem - muszę już wracać. Czuję się tutaj tak samotnie, mając tylko. O mój Boże, to Paul!
Ostatnie słowa wypowiedziała po grecku. W tej samej chwili mężczyzna konwulsyjnym wysiłkiem zerwał plaster krępujący mu usta, i wołając: „Sophy!, Sophy!”, rzucił się w objęcia kobiety. Ich uścisk trwał jednak tylko chwilę, bo młodszy mężczyzna chwycił kobietę i wypchnął ją z pokoju, zaś starszy z łatwością pokonał swą wycieńczoną ofiarę i zaciągnął go gdzieś przez drugie drzwi. Zostałem sam w pokoju, zerwałem się więc na nogi z niejasną myślą, że być może w jakiś sposób uda mi się znaleźć wskazówkę, co to za dom, w którym się znajdowałem. Na szczęście jednak nie zdążyłem nic zrobić, bo gdy podniosłem wzrok, ujrzałem starszego mężczyznę. Stał w drzwiach i uporczywie się we mnie wpatrywał.
- To wystarczy, panie Melas - powiedział. - Jak pan widzi, wtajemniczyliśmy pana w pewne bardzo prywatne sprawy. Nie fatygowalibyśmy pana, lecz nasz przyjaciel, który mówi po grecku i który rozpoczął te negocjacje, był zmuszony powrócić na wschód. Musieliśmy znaleźć kogoś, kto mógł przejąć zadania i na szczęście usłyszeliśmy o pańskich umiejętnościach.
Skłoniłem się.
- Ma pan tu pięć suwerenów - powiedział, podchodząc do mnie. - Mam nadzieję, że będzie to wystarczające honorarium. Ale niech pan pamięta - dodał, klepiąc mnie lekko po piersi i chichocząc - jeśli wspomni pan o tym choć jednemu człowiekowi, choć jednej żywej duszy, cóż, niech Bóg się nad panem zlituje!
Nie potrafię wprost wyrazić, jaki lęk i odrazę budził we mnie ten człowiek o tak niepozornym wyglądzie. Teraz, gdy padało na niego światło lampy, ujrzałem go dokładnie. Twarz miał mizerną i ziemistą, a jego krótka spiczasta bródka była rzadka i skąpa. Gdy mówił, wysuwał głowę do przodu, a jego usta i powieki nieustannie drgały jak u człowieka cierpiącego na chorobę św. Wita. Nasunęła mi się myśl, że ten dziwny, niezwykle charakterystyczny chichot również był objawem jakiejś choroby nerwowej.
Jednak najstraszniejsze w jego twarzy były oczy. Stalowoszare i zimno połyskujące jakimś złośliwym nieubłaganym okrucieństwem.
- Jeśli piśnie pan choć słowo, dowiemy się o tym. Mamy własne źródła informacji. A teraz czeka już na pana powóz. Mój przyjaciel pana odwiezie.
Szybko przeprowadzono mnie przez hol i usadzono w powozie. Znów przez chwilę widziałem drzewa i ogród. Pan Latimer szedł tuż za mną i bez słowa zajął miejsce naprzeciwko mnie. W całkowitym milczeniu przy zasłoniętych oknach znów przebyliśmy nieokreślony dystans, aż wreszcie, tuż po północy, powóz się zatrzymał.
- Tutaj pan wysiądzie, panie Melas - powiedział mój towarzysz. - Przepraszam, że zostawiam pana tak daleko od domu, nie mamy jednak innego wyboru. Jeśli spróbuje pan w jakikolwiek sposób śledzić ten powóz, źle się to dla pana skończy.
Mówiąc, otworzył drzwi, i ledwie miałem czas wyskoczyć, gdy woźnica zaciął konie, i powóz pomknął drogą. Rozejrzałem się wokół zdumiony. Byłem na jakiejś porośniętej wrzosem łące upstrzonej ciemnymi kępami kolcolistu. W oddali ciągnęła się linia domów, tu i tam w oknach widziałem światła. Po drugiej stronie ujrzałem czerwone światła sygnałowe kolei.
Powóz, którym tutaj dotarłem, znalazł się już poza zasięgiem wzroku. Gdy tak stałem, rozglądając się i zastanawiając, gdzie się znalazłem, zobaczyłem, że w ciemności ktoś się do mnie zbliża. Gdy podszedł do mnie, stwierdziłem, że to bagażowy pracujący na kolei.
- Może mi pan powiedzieć, co to za miejsce? - spytałem.
- Wandsworth Common - odparł.
- Jeździ tu jakiś pociąg do miasta?
- Jeśli przejdzie pan milę w kierunku stacji Clapham Junction - odpowiedział - zdąży pan akurat na ostatni jadący na Victoria Station.
Tak moja przygoda dobiegła końca, panie Holmes. Nie wiem, gdzie byłem, z kim rozmawiałem, ani nic więcej prócz tego, co panu powiedziałem. Wiem jednak, że toczy się tam jakaś nieczysta gra, i chciałbym pomóc temu nieszczęśnikowi.
Następnego ranka opowiedziałem całą tę historię panu Mycroftowi Holmesowi, a potem zgłosiłem ją na policji.
Po wysłuchaniu tej niezwykłej opowieści wszyscy przez chwilę siedzieliśmy w milczeniu. Potem Sherlock spojrzał na swojego brata.
- Zostały podjęte jakieś kroki? - spytał.
Mycroft podniósł leżącą na stoliku obok „Daily News”.
- To ukazało się we wszystkich dziennikach, ale żadnej odpowiedzi nie było:
Nagroda dla każdego, kto dostarczy informacji o miejscu pobytu greckiego dżentelmena o nazwisku Paul Kratides z Aten, który nie mówi po angielsku. Nagroda wypłacona zostanie również każdemu, kto dostarczy informacji o Greczynce o imieniu Sophy. X. 2473.
- A co na to grecka ambasada?
- Pytałem. Nic nie wiedzą.
- Może w takim razie wysłać telegram do szefa ateńskiej policji?
- W naszej rodzinie całą energię odziedziczył Sherlock - rzekł Mycroft, zwracając się do mnie. - Cóż, przejmij tę sprawę, jak najbardziej, i poinformuj mnie, jak sobie z nią poradziłeś.
- Oczywiście - odpowiedział mój przyjaciel, wstając z krzesła. - Powiadomię i ciebie, i pana Melasa. A tymczasem, panie Melas, gdybym był na pańskim miejscu, miałbym się na baczności. Na pewno widzieli już to ogłoszenie i wiedzą, że pan ich zdradził.