Gdyby wędrowiec nadal czuwał przez kolejne pół godziny, ujrzałby przedziwny widok. W dali, na horyzoncie słonej równiny uniósł się w górę tuman kurzu, który z początku był niewielki, ledwo odróżnialny na tle mglistego horyzontu, stopniowo jednak powiększał się i wznosił coraz wyżej, aż wreszcie przemienił się w wyraźną chmurę. Chmura ta wciąż rosła, aż stało się jasnym, że mogło ją wzbić jedynie bardzo wiele poruszających się istot. W innych, bardziej urodzajnych rejonach obserwator doszedłby do wniosku, że oto zbliża się ku niemu jedno z tych wielkich stad bizonów pasących się na prerii, jednak na tym suchym pustkowiu było to oczywiście niemożliwe. Gdy tuman kurzu zbliżył się do samotnego urwiska, na którym odpoczywało dwoje wędrowców, wyłoniły się z niego wozy, kryte grubym płótnem, i postacie uzbrojonych jeźdźców, a całe zjawisko okazało się olbrzymią karawaną, zmierzającą na zachód. Cóż to była za karawana! Gdy jej czoło dotarło do podnóża gór, na horyzoncie wciąż jeszcze nie było widać jej końca. Przez bezkresną równinę przetaczał się rozproszony pochód wozów, jeźdźców i pieszych. Było wśród nich mnóstwo kobiet, idących chwiejnym krokiem, przytłoczonych ciężarem bagaży; małe dzieci dreptały niepewnie obok wozów lub wystawiały głowy spod ich białych plandek. Najwyraźniej nie była to zwyczajna grupa imigrantów, lecz raczej jakiś koczowniczy lud, który ciężkie okoliczności zmusiły do szukania nowych terenów. W czystym powietrzu słychać było odgłosy przemarszu tej ogromnej rzeszy ludzi, a wtórowało jemu skrzypienie kół i rżenie koni. Choć karawana poruszała się głośno, hałas nie był dość silny, by obudzić dwoje znużonych podróżnych śpiących na wzgórzu.
Na czele kolumny jechało ponad dwudziestu poważnie wyglądających mężczyzn
0 twardych zahartowanych obliczach, odzianych w proste ubrania z samodziału i uzbrojonych w strzelby. Gdy dotarli do podnóża urwiska, zatrzymali się i odbyli krótką naradę.
- Studnie są na prawo, bracia - rzekł jeden z nich, gładko ogolony mężczyzna o zaciętych ustach i przyprószonych siwizną włosach.
- To na prawo od Sierra Blanco. W ten sposób dotrzemy do Rio Grande - powiedział
inny.
- Nie lękajcie się, że zabraknie nam wody! - zawołał trzeci. - Ten, który potrafi sprawić, by popłynęła nawet ze skały, nie opuści teraz swego wybranego ludu.
- Amen! Amen! - odpowiedzieli wszyscy.
Mieli właśnie ruszyć w dalszą podróż, gdy jeden z najmłodszych i obdarzonych najlepszym wzrokiem krzyknął i wskazał na coś, co dostrzegł na postrzępionym grzbiecie skalnym znajdującym się nad nimi. Na jego szczycie trzepotało coś różowego, rysując się ostro
1 wyraźnie na tle szarych skał. Ten widok sprawił, że wszyscy zaczęli wstrzymywać konie i wyciągać broń, a z tyłu przygalopowali kolejni jeźdźcy, aby wzmocnić przednią straż. Na ustach wszystkich słychać było jedno słowo: „czerwonoskórzy”.
- Tu nie może być Indian - stwierdził starszy mężczyzna, najwyraźniej ich przywódca. -Mijaliśmy już Paunisów, a nie napotkamy tu już innych plemion, dopóki nie przekroczymy tych wielkich gór.
- Pojadę naprzód i zobaczę, co to jest, bracie Stangersonie - odezwał się jeden z mężczyzn.
- I ja, i ja! - zawołało z tuzin innych głosów.
- Zostawcie konie na dole. Poczekamy tu na was - odparł starszy.
Młodzieńcy w jednej chwili zeskoczyli z koni, uwiązali je i zaczęli wspinać się po stromym stoku w stronę tego, co wzbudziło ich ciekawość. Posuwali się szybko i bezgłośnie, ze zręcznością i pewnością ruchów typową dla wytrawnych skautów. Ludzie obserwujący ich z równiny poniżej widzieli, jak przeskakują zwinnie ze skały na skałę, aż wreszcie ich sylwetki pojawiły się na szczycie, odcinając się wyraźnie na tle nieba. Prowadził ich młodzieniec, który jako pierwszy wszczął alarm. Nagle ci, którzy podążali za nim, zobaczyli, jak wyrzuca w górę ręce, jakby w ogromnym zdumieniu, a gdy do niego dołączyli, zareagowali w ten sam sposób na widok tego, co ujrzeli.
Na małym płaskowyżu, stanowiącym zwieńczenie jałowego wzgórza, stał samotny olbrzymi głaz, a tuż przy nim leżał wysoki mężczyzna o długiej brodzie i ostrych rysach. Był skrajnie wychudzony. Jego spokojna twarz i regularny oddech świadczyły o tym, że pogrążony był w głębokim śnie. Obok niego leżała mała dziewczynka, obejmując jego ogorzałą żylastą szyję swoimi krągłymi białymi ramionkami i wtulając złotowłosą główkę w jego pierś okrytą welwetową koszulą. Różowe usteczka były rozchylone, ukazując regularną linię śnieżnobiałych zębów, a dziecinne rysy rozjaśniał wesoły uśmiech. Pulchne białe nóżki odziane w białe skarpetki i eleganckie buciki z błyszczącymi sprzączkami stanowiły dziwny kontrast z długimi wychudzonymi członkami jej towarzysza. Na skalnej półce nad tą dziwną parą siedziały nieruchomo trzy myszołowy, które na widok przybyszy wydały z siebie hałaśliwe wrzaski rozczarowania, po czym zawiedzione wzbiły się w powietrze.
Krzyki tych wstrętnych ptaszysk obudziły dwoje śpiących, którzy ze zdumieniem zaczęli rozglądać się wokół. Mężczyzna chwiejnie podniósł się na nogi i spojrzał w dół na równinę, która była pusta, gdy zasypiał. Teraz przetaczały się przez nią ogromne masy ludzi i zwierząt. Gdy tak patrzył, na jego twarzy pojawił się wyraz niedowierzania, więc przetarł oczy swą kościstą dłonią.
- To chyba musi być to, co nazywają delirium - mruknął pod nosem.
Dziecko stało przy nim, trzymając się rąbka jego koszuli, i w milczeniu rozglądało się wokół zdumionym, pytającym wzrokiem. Ich wybawcom szybko udało się przekonać dwoje zagubionych, że to wcale nie jest iluzja. Jeden z nich chwycił małą dziewczynkę i posadził sobie na ramionach. Dwóch innych podparło jej wychudzonego towarzysza i pomogło mu zejść na dół do wozów.
- Nazywam się John Ferrier - wyjaśnił wędrowiec. - Ja i ta mała to wszyscy z grupy dwudziestu jeden osób, którzy zostali przy życiu. Inni umarli z głodu i pragnienia, na południe stąd.
- Czy to twoje dziecko? - spytał go któryś.
- Sądzę, że teraz już tak - odparł wyzywającym tonem. - Jest moja, bo ją uratowałem. Nikt mi jej nie odbierze! Od dziś będzie się nazywać Lucy Ferrier. A wy kim jesteście? - ciągnął dalej, przyglądając się z zaciekawieniem swoim krzepkim opalonym wybawcom. - Wygląda na to, że jest was bardzo dużo.
- Prawie dziesięć tysięcy - rzekł jeden z młodzieńców. - Jesteśmy prześladowanymi dziećmi bożymi, wybrańcami anioła Moroni.
- Nigdy o nim nie słyszałem - odparł wędrowiec - ale coś mi się wydaje, że wybrał sobie spory orszak.
- Nie kpij sobie z rzeczy świętych - odparł surowo ten drugi. - Jesteśmy tymi, którzy wierzą w święte pisma, utrwalone znakami egipskimi na płytach z kutego złota, a objawione świętemu Josephowi Smithowi w miejscowości Palmyra. Podróżujemy z Nauvoo w stanie Illinois, gdzie zbudowaliśmy swoją świątynię. Musieliśmy szukać ratunku przed ludzką nienawiścią i bezbożnikami, choćby nawet w samym sercu tej pustyni.
Nazwa „Nauvoo” najwyraźniej przypomniała o czymś Johnowi Ferrierowi.
- Rozumiem - powiedział. - Jesteście mormonami.
- Jesteśmy mormonami - odpowiedzieli jednogłośnie jego towarzysze.