Popatrzyłem na biblioteczkę, a kiedy odwróciłem się do mego gościa, przy biurku stał, uśmiechając się do mnie, Sherlock Holmes. Zerwałem się na równe nogi, przez kilka sekund patrzyłem na niego, ogarnięty zdumieniem, a potem, zdaje się, że po raz pierwszy i ostatni w życiu, zemdlałem. Wiem na pewno, że oczy zasnuła mi szara mgła; kiedy się rozwiała, miałem rozpięty kołnierzyk i palący posmak brandy w ustach, a Holmes stał, pochylony nad moim
krzesłem, trzymając w dłoni butelkę.
- Drogi Watsonie - powiedział głosem, który tak dobrze pamiętałem - jestem ci winien tysiąckrotne przeprosiny. Nie miałem pojęcia, że wywrze to na tobie aż takie wrażenie.
Chwyciłem go za ramiona.
- Holmesie! - krzyknąłem. - Czy to naprawdę ty! Czy to możliwe, że żyjesz? Czy naprawdę udało ci się wydobyć z tej straszliwej otchłani?
- Poczekaj chwilę - odpowiedział. - Czy jesteś pewien, że czujesz się na siłach, aby
0 tym rozmawiać? Spowodowałem u ciebie poważny wstrząs swoim niepotrzebnie dramatycznym powrotem.
- Nic mi nie jest, Holmesie, ale nie mogę uwierzyć własnym oczom. Wielkie nieba! Pomyśleć tylko, że to właśnie ty stoisz w moim gabinecie. - Chwyciłem go za rękaw i wyczułem wewnątrz szczupłe muskularne ramię. - Cóż, na pewno nie jesteś duchem - stwierdziłem. - Mój drogi, radość rozpiera mnie na twój widok. Usiądź i opowiedz, jak udało ci się wyjść żywym z tej strasznej przepaści.
Holmes usadowił się naprzeciwko mnie i, jak dawniej, nonszalancko zapalił papierosa. Miał na sobie znoszony frak księgarza, ale reszta atrybutów tej postaci - stos starych książek
1 siwa peruka - leżała na stole. Mój przyjaciel zdawał się jeszcze szczuplejszy i bardziej skupiony niż dawniej, a trupia bladość na jego wyrazistej twarzy świadczyła o tym, że nie prowadził ostatnio zdrowego trybu życia.
- Cieszę się, że mogę się wyprostować, Watsonie - stwierdził. - To nic przyjemnego, kiedy wysoki mężczyzna musi przez kilka godzin wydawać się o stopę niższym. A teraz, mój drogi, jeśli chodzi o wyjaśnienia, których zażądałeś. Mamy przed sobą, jeśli się zgodzisz mi pomóc, trudną, niebezpieczną i pracowitą noc. Lepiej chyba będzie, gdy o wszystkim ci opowiem, kiedy już wykonamy nasze zadanie.
- Nie posiadam się z ciekawości. Zdecydowanie wolałbym posłuchać teraz.
- Czy pójdziesz ze mną dzisiaj w nocy?
- Dokąd i kiedy tylko zechcesz.
- Zupełnie jak za starych dobrych czasów. Zanim wyruszymy, zdążymy jeszcze zjeść kolację. A wracając do przepaści. Wydostanie się z niej nie przysporzyło mi wielkich trudności z jednej prostej przyczyny: nigdy do niej nie wpadłem.
- Nie wpadłeś?
- Nie, Watsonie, nie wpadłem. Mój liścik do ciebie był jak najbardziej autentyczny. Nie wątpiłem, że moja kariera dobiegła kresu, kiedy zobaczyłem złowrogą postać profesora Moriarty’ego, zagradzającą wąską ścieżkę, która prowadziła w jedyne bezpieczne miejsce. Wyczytałem w jego szarych oczach nieubłaganą determinację, zamieniłem z nim więc kilka zdań i za jego uprzejmym pozwoleniem napisałem krótki liścik, który później trafił do ciebie. Zostawiłem go obok pudełka papierosów i laski i poszedłem przed siebie, a Moriarty deptał mi po piętach. Kiedy dotarłem do końca ścieżki, przystanąłem. Profesor nie wyciągnął żadnej broni, tylko rzucił się na mnie i oplótł swymi długimi rękami. Wiedział, że wypadł z gry, i miał tylko jeden ceclass="underline" zemścić się na mnie. Obaj zachwialiśmy się na skraju wodospadu. Posiadam jednak pewną biegłość w japońskich zapasach bartitsu, która już nieraz mi się przydała. Udało mi się wyślizgnąć z jego uchwytu, on zaś wydał przeraźliwy krzyk, przez kilka sekund szaleńczo kopał i młócił rękami w powietrzu, jednak pomimo tych wysiłków nie udało mu się odzyskać równowagi, i poleciał w przepaść. Wysunąłem głowę nad jej skraj i ujrzałem, jak spada w dół. W końcu uderzył o skałę, odbił się od niej i wpadł do wody.
Oszołomiony, wysłuchałem opowieści i wykrzyknąłem:
- A co ze śladami? Na własne oczy widziałem, że do przepaści prowadziły odciski stóp dwóch ludzi i wszystkie te ślady urywały się na jej skraju!
Holmes zaciągnął się papierosem.
- Już ci mówię, jak to było. W chwili gdy profesor zniknął, dotarło do mnie, jak szczęśliwy traf zesłał mi los. Wiedziałem, że Moriarty nie był jedynym człowiekiem, który poprzysiągł mi śmierć. Miałem co najmniej trzech innych nieprzyjaciół, a ich pragnienie zemsty mogło zostać spotęgowane śmiercią przywódcy. Byli niezwykle niebezpieczni, i któryś z nich z pewnością w końcu by mnie dopadł. Z drugiej strony, gdyby wszyscy byli przekonani, że nie żyję, moi wrogowie przestaliby się mieć na baczności, odsłoniliby się, i wcześniej czy później mógłbym doprowadzić do ich zguby. Dopiero wówczas mógłbym ujawnić, że wciąż jestem wśród żywych. Mój mózg pracował tak szybko, że przemyślałem to, chyba jeszcze zanim profesor Moriarty osiągnął dno wodospadu Reichenbach. Przyjrzałem się wznoszącej się za mną skalnej ścianie. W twej malowniczej relacji, którą z wielkim zainteresowaniem przeczytałem kilka miesięcy później, zapewniasz, że była ona niemal pionowa. To nie do końca prawda. Można było znaleźć na niej kilka punktów podparcia dla stóp i niewielki występ. Grań była położona tak wysoko, że niepodobieństwem byłoby wspiąć się na jej szczyt, nie zdołałbym też przejść po mokrej ścieżce, nie zostawiając śladów. Mogłem wprawdzie, jak mi się to już zdarzało, kroczyć tyłem, ale ślady trzech osób prowadzących w jedną stronę niewątpliwie wzbudziłyby podejrzenia. Koniec końców postanowiłem zaryzykować wspinaczkę. Nie było to miłe przeżycie, Watsonie. Pode mną ryczał wodospad, a choć nie mam skłonności do urojeń, daję słowo, że wydawało mi się, iż słyszę głos Moriarty’ego dobiegający z czeluści. Każdy błąd mógł kosztować mnie życie. Kilka razy, kiedy kępki trawy, których się chwytałem, zostawały mi w dłoni lub moje stopy ześlizgiwały się z mokrych skalnych rozpadlin, myślałem, że już po mnie. Piąłem się jednak w górę z wysiłkiem i w końcu dotarłem do występu skalnego szerokiego na kilka stóp i pokrytego miękkim zielonym mchem, gdzie mogłem ułożyć się wygodnie i pozostać niezauważonym. Tam właśnie się znajdowałem, kiedy ty, drogi Watsonie, a później także inni, wybacz, że to powiem, całkowicie nieudolnie badaliście okoliczności mojej śmierci. Kiedy w końcu doszliście do nieuchronnych i absolutnie błędnych wniosków, ruszyliście w drogę do hotelu, pozostawiając mnie samemu sobie. Zdawało mi się, że moje przygody dobiegły końca, ale nader nieoczekiwane zdarzenie dowiodło, że czekają mnie dalsze niespodzianki. Wielki głaz, spadając z góry, przeleciał obok mnie, spadł na ścieżkę i, odbijając się od niej, wpadł w otchłań. Początkowo myślałem, że to przypadek, ale kiedy chwilę później spojrzałem w górę, zobaczyłem na tle ciemniejącego nieba twarz mężczyzny, a na półkę skalną, na której leżałem, nie dalej niż
0 stopę od mojej głowy, spadł kolejny kamień. Stało się dla mnie oczywiste, że Moriarty nie działał sam. Jego wspólnik (którego wcześniej nie zauważyłem, a jedno spojrzenie wystarczyło, by się przekonać, jak był groźny) stał na straży, kiedy profesor mnie zaatakował, i z oddali obserwował śmierć profesora i moją ucieczkę. Odczekał nieco, a potem dostał się na szczyt grani
1 próbował dokończyć dzieła, którego nie dokonał jego przyjaciel. Nie zastanawiałem się długo. Kiedy ponownie zobaczyłem nad krawędzią złowrogą twarz, zrozumiałem, że za chwilę spadnie kolejny kamień. Zsunąłem się na ścieżkę. Nie sądzę, bym zdołał zrobić to, działając z zimną krwią. Było to stukrotnie trudniejsze niż wspinaczka. Nie miałem jednak czasu myśleć