Szansa, że znajdziemy ją jeszcze żywą, była desperacko nikła. A jednak ISTNIAŁA, jak się później okazało. Z tego, co wiem, ci ludzie nigdy przedtem nie popełnili morderstwa. Być może w ostatniej chwili okazali się niezdolni do czegoś tak brutalnego. Mogli ją natomiast pochować tak, by nie pozostały żadne ślady wskazujące, w jaki sposób zmarła. Nawet gdyby ją ekshumowano, wciąż jeszcze trudno byłoby im coś udowodnić. Miałem nadzieję, że doszli do takiego właśnie wniosku. Możemy dość dobrze odtworzyć tę scenę. Widziałeś tę straszną norę na górze, gdzie tak długo trzymali biedną lady? Wpadli do środka i odurzyli ją chloroformem, znieśli na dół, nalali do trumny jeszcze więcej chloroformu dla pewności, że się nie obudzi, a potem przykręcili wieko. Bystra sztuczka, Watsonie. Jak sądzę, to nowość w kronikach zbrodni. Jeśli nasz były misjonarz jakoś wymknie się Lestrade’owi, to spodziewam się, że w przyszłości jeszcze usłyszę o błyskotliwych poczynaniach tej parki łotrów.
Rozdział siódmy
Od czasu do czasu uzupełniam swoje notatki dotyczące mego starego przyjaciela Holmesa o kolejne zadziwiające wydarzenia i ciekawe wspomnienia naszej wieloletniej i bliskiej przyjaźni. Wówczas nieustannie natrafiam na pewne trudności powodowane niechęcią Sherlocka Holmesa do jakiegokolwiek rozgłosu. Pełen powagi i cynizmu umysł mojego przyjaciela nigdy nie znosił publicznego aplauzu. Nic nie bawiło go bardziej niż powierzenie - w ostatniej fazie sprawy - ujęcia przestępcy i ujawnienia wszystkich szczegółów jakiemuś sztywnemu policjantowi, a potem słuchanie z drwiącym uśmiechem chóru gratulacji kierowanych do niewłaściwego adresata. W rzeczywistości to właśnie takie nastawienie mojego przyjaciela, a nie z całą pewnością brak interesujących materiałów skłoniło mnie do tego, że tylko nieliczne z naszych przygód przedstawiłem moim czytelnikom. Mój udział w niektórych jego sprawach zawsze był przywilejem, który wymagał ode mnie dyskrecji i powściągliwości.
Dlatego więc byłem bardzo zdumiony, gdy w ubiegły wtorek otrzymałem od Holmesa telegram (jeszcze nigdy nie napisał listu, jeśli tylko wiedział, że telegram w zupełności wystarczy) o następującej treści:
Dlaczego by im nie opowiedzieć o tym kornwalijskim horrorze? To najdziwniejsza sprawa, jaką prowadziłem.
Nie mam pojęcia, co sprawiło, że wspomnienia te odżyły w jego umyśle, i za sprawą jakiego kaprysu poprosił mnie, bym o tym opowiedział. Przed otrzymaniem następnego telegramu, w którym Holmes napisał, że jednak nie chce tego ujawnić, pobiegłem po swoje szczegółowe notatki, by przedstawić tę opowieść moim czytelnikom.
Działo się to wiosną 1897 roku. Wtedy pojawiły się oznaki pogorszenia się żelaznego zdrowia Holmesa, na co miała wpływ nieustanna i bardzo wyczerpująca praca. Nie jest wykluczone, że przyczyniła się do tego jego własna nieostrożność. W marcu dr Moore Agar z Harley Street, o którego dramatycznym spotkaniu z Holmesem być może któregoś dnia opowiem, zalecił słynnemu prywatnemu detektywowi, by odłożył na bok wszystkie swoje sprawy i poświęcił się w pełni wypoczynkowi, jeśli chce uniknąć całkowitego wycieńczenia. Sam Holmes bynajmniej nie interesował się stanem własnego zdrowia, bo jego umysł nie zwracał uwagi na tego typu drobiazgi, jakimi były symptomy choroby, w końcu jednak ustąpił w obliczu groźby, że zostanie na stałe pozbawiony możliwości wykonywania swojego zawodu, i zgodził się całkowicie zmienić otoczenie i powietrze. W ten właśnie sposób wczesną wiosną rzeczonego roku znaleźliśmy się obaj w małej wiosce niedaleko zatoki Poldhu, na najdalszym krańcu półwyspu kornwalijskiego.
Było to osobliwe miejsce, szczególnie dobrze odpowiadające ponuremu nastrojowi mojego pacjenta. Z okien naszego małego, bielonego wapnem domku, stojącego wysoko na równinnym przylądku, rozlegał się widok na złowrogie półkole zatoki Mount’s Bay, na tę starą straszliwą pułapkę dla żaglowców, z jej czarnymi klifami i sterczącymi skałami, będącymi śmiertelnym zagrożeniem dla niezliczonej ilości żeglarzy. Gdy wieje północna bryza, miejsce to jest spokojne i osłonięte, zapraszając miotane sztormem statki, by schroniły się w zatoce i przeczekały burzę. Potem kierunek wiatru nagle się zmienia, zrywa się wichura z południowego zachodu, rozpoczyna się rzucanie kotwic, fale spychają statki w stronę brzegu, a załogi toczą ostatnią walkę o życie ze spienionymi falami. Mądry marynarz trzyma się zwykle z daleka od tego miejsca.
Od strony lądu okolica była równie ponura jak od strony morza. Była to odludna kraina falujących ciemnobrązowych wrzosowisk. Z rzadka widać było kościelną wieżę, znaczącą miejsce, gdzie znajdowała się niewielka odosobniona, zapomniana przez świat wioska. Wszędzie na tych wrzosowiskach można było znaleźć ślady występowania jakiegoś od dawna nieistniejącego plemienia, które całkowicie zniknęło, pozostawiwszy po sobie jedynie kamienne budowle, nieregularne kurhany z prochami zmarłych oraz dziwne wały i umocnienia ziemne wskazujące na jakieś starożytne konflikty. Piękno i tajemniczość tego miejsca, jego niepokojąca atmosfera, na którą składają się elementy wiary, tradycji oraz historii zapomnianych mieszkańców, poruszały wyobraźnię mojego przyjaciela, spędzał więc większość czasu na wrzosowisku na długich spacerach i samotnych rozważaniach. Uwagę jego przykuł również prastary kornwalijski język, i pamiętam, że rozważał hipotezę, iż ten język był spokrewniony z chaldejskim i w znacznym stopniu wywodził się od fenickich handlarzy cyną. Zamówił sporo książek poświęconych filologii, i właśnie zamierzał rozwinąć swe dociekania. Jednakże ku mojemu rozczarowaniu, a jego niekłamanej radości znaleźliśmy się nagle w samym środku sprawy, i to tutaj, w tej odosobnionej i dzikiej krainie. Sprawa natomiast była nieskończenie bardziej zajmująca i tajemnicza niż jakakolwiek z tych, które wygnały nas z Londynu. Nasze proste spokojne życie i zdrowe nawyki zostały gwałtownie zaburzone: w jednej chwili znaleźliśmy się w samym środku wydarzeń, które wywołały ogromne poruszenie nie tylko w Kornwalii, lecz na całym zachodzie Anglii. Wielu moich czytelników może przypomni sobie tę historię, określaną wówczas „kornwalijskim horrorem”, na podstawie wyjątkowo niedoskonałej relacji z tych wydarzeń, jaka przedostała się do londyńskiej prasy. Teraz, po trzynastu latach, pragnę wyjawić opinii publicznej prawdziwe szczegóły tej niesamowitej sprawy.
Wspominałem już, że miejsca, w których położone były wioski w tej części Kornwalii, znaczyły kościelne wieże. Najbliższą z nich była osada Tredannick Wollas, gdzie domki kilkuset mieszkańców stłoczyły się wokół starego, porośniętego mchem kościoła. Pastor tej parafii pan Roundhay amatorsko zajmował się archeologią, i to właśnie hobby zainteresowało Holmesa. Pastor był dość tęgim życzliwym człowiekiem w średnim wieku, posiadającym sporą wiedzą
0 lokalnym folklorze. Na jego zaproszenie pojechaliśmy na podwieczorek do plebanii
1 poznaliśmy tam również pana Mortimera Tregennisa, niezależnego dżentelmena, dzięki któremu pastor mógł podreperować swoje dość skromne dochody, wynajmując kwaterę we własnym wielkim, przestronnym domu. Pan Roundhay był kawalerem i z radością przystał na taki układ, choć niewiele go łączyło z lokatorem, wysokim smagłym człowiekiem w okularach, garbiącym się tak bardzo, iż można było odnieść wrażenie, że jego ciało jest faktycznie zdeformowane. Pamiętam, że podczas naszej krótkiej wizyty przekonaliśmy się, że pastor był dość gadatliwy, zaś jego lokator - dziwnie powściągliwy i skryty. Siedział ze smutną twarzą, odwracając od nas oczy i najwyraźniej zastanawiając się nad jakimiś własnymi sprawami.