Выбрать главу

Ten nowy świat był zbyt bolesny, by mógł go ogarnąć. A przecież David tak bardzo się starał. Konsekwentnie trzymał się swoich rytuałów. Liczył tak uważnie, lecz życie go oszukało. Ten świat nie przypominał świata rodem z jego opowieści. W tamtym świecie dobro było zawsze nagradzane, a zło karane. Jeśli szedłeś prosto ścieżką i nie skręcałeś w las, byłeś bezpieczny. Jeśli ktoś chorował, jak stary król w jednej z baśni, jego synowie wyruszali w świat, by znaleźć lekarstwo, Wodę Życia, a jeśli jeden z nich był wystarczająco dzielny i szczerego serca, życie króla było ocalone. David był dzielny. Jego matka jeszcze bardziej. Jednak na koniec, odwaga nie wystarczyła. W tym świecie odwagi nie nagradzano. Im dłużej David o tym myślał, tym bardziej nie chciał być częścią takiego świata.

Nadal trzymał się swoich rytuałów, choć nie tak konsekwentnie jak niegdyś. Zadowalał się jedynie dotykaniem klamek i kurków dwa razy, najpierw lewą, potem prawą ręką, by zachować parzysty porządek. Nadal próbował rano najpierw stawiać lewą stopę na podłodze lub na schodach, lecz to nie było wcale trudne. Nie był pewny, co się wydarzy, jeśli to zmieni. Podejrzewał, że może to uderzyć w ojca. Może trzymając się swych zasad, ratował ojcu życie, nawet jeśli nie udało mu się ocalić matki. Teraz, kiedy zostali tylko dwaj, nie wolno było podejmować żadnego ryzyka.

Wtedy właśnie w jego życie wkroczyła Rose i zaczęły się ataki.

Pierwszy nastąpił na Trafalgar Square, kiedy razem z ojcem poszli karmić gołębie po niedzielnym lunchu w Popular Cafe na Piccadilly. Ojciec powiedział, że Popular zostanie niebawem zamknięta, co zasmuciło Davida, gdyż uważał kawiarnię za bardzo elegancką.

Matka Davida nie żyła od pięciu miesięcy, trzech tygodni i czterech dni. Tamtego dnia razem z nimi zjadła lunch kobieta. Ojciec przedstawił ją Davidowi jako Rose. Była bardzo szczupła, z długimi ciemnymi włosami i jaskrawoczerwonymi ustami. Jej ubranie wyglądało na drogie, a w uszach i na szyi migotały brylanty. Twierdziła, że je bardzo mało, lecz tamtego popołudnia zjadła prawie całą porcję kurczaka i zostało jej jeszcze dużo miejsca na pudding. Wydała się Davidowi znajoma i okazało się, że jest administratorką nie-całkiem-szpitala, w którym umarła jego matka. Ojciec powiedział mu, że Rose bardzo dobrze opiekowała się matką. David pomyślał jednak, że nie na tyle dobrze, by zapobiec jej śmierci.

Rose próbowała rozmawiać z Davidem o szkole i przyjaciołach, i o tym, co lubi robić wieczorami, lecz on z trudem zmuszał się do odpowiedzi. Nie podobało mu się, jak Rose patrzyła na ojca, ani to, że zwracała się do niego po imieniu. Nie podobało mu się, jak dotykała jego dłoni, gdy powiedział coś zabawnego lub mądrego. Nie podobało mu się przede wszystkim to, że jego ojciec starał się przy niej być zabawny i inteligentny. To nie było w porządku.

Kiedy wyszli z kawiarni, Rose trzymała ojca pod ramię. David szedł kilka kroków przed nimi, a oni wydawali się zadowoleni z takiego rozwiązania. Nie był pewny, co się dzieje, ani czy to jest to, co sobie wyobrażał. W milczeniu wziął od ojca torebkę z karmą, kiedy doszli do Trafalgar Square, i za jej pomocą zwabił do siebie gołębie. Ptaki posłusznie skakały w stronę nowego źródła jedzenia. Ich pióra były poplamione miejskim błotem i sadzą, a ich oczy miały pusty, głupi wyraz. Ojciec i Rose stali obok i cicho rozmawiali. Kiedy myśleli, że nie patrzy, pocałowali się przelotnie.

I wtedy właśnie to się wydarzyło. W jednej chwili David stał z wyciągniętą ręką, na której rozsypał strużkę karmy. Dwa dość ciężkie gołębie skubały go w rękaw, a zaraz potem leżał wyciągnięty na ziemi z płaszczem ojca zwiniętym pod głową, otoczony gapiami – i jednym gołębiem – którzy wpatrywali się w niego. Za ich głowami po niebie płynęły ciężkie chmury, jak wielkie dymki z komiksów. Ojciec powiedział mu, że zemdlał, i David podejrzewał, że ma rację. Teraz jednak słyszał w głowie głosy i szepty, których tam wcześniej nie było, i towarzyszyło mu mgliste wspomnienie lasu i wyjących wilków. Usłyszał, jak Rose pyta, czy może w czymś pomóc, i jak ojciec odpowiada, że wszystko jest w porządku, że zabierze go do domu i położy do łóżka. Zatrzymał taksówkę, by podwiozła ich do samochodu. Zanim odjechali, powiedział jeszcze Rose, że zadzwoni do niej później.

Tamtej nocy, gdy David leżał w swoim pokoju, do szeptów w jego głowie dołączyły odgłosy książek. Musiał naciągnąć poduszkę na głowę, żeby uciszyć ich trajkotanie, gdy najstarsze historie budziły się ze snu i szukały miejsca, w którym mogłyby ożyć.

Gabinet doktora Moberleya znajdował się w segmencie stojącym przy obsadzonej drzewami ulicy w centrum Londynu. Panowała w nim cisza. Na podłogach leżały kosztowne dywany, a ściany ozdabiały obrazy przedstawiające statki na morzu. W poczekalni za biurkiem siedziała starsza, siwowłosa sekretarka, która pisała listy na maszynie i odbierała telefony. David siedział na stojącej w pobliżu dużej kanapie, obok ojca. W rogu tykał duży zegar. David i jego ojciec milczeli. Głównie dlatego, że w pokoju panowała cisza i każde ich słowo zostałoby podsłuchane przez sekretarkę. David czuł też, że ojciec jest na niego zły.

Od czasu Trafalgar Square miał jeszcze dwa ataki, każdy dłuższy od poprzedniego. Po każdym w umyśle Davida pozostawały jeszcze bardziej dziwne obrazy: zamek z powiewającymi na murach sztandarami, las z drzewami, z których kory spływała czerwona krew, i zamglona postać, skulona i żałosna, która poruszała się w mroku tego świata, jakby na coś czekała. Ojciec zabrał Davida do ich lekarza rodzinnego, doktora Bensona, lecz ten nie potrafił powiedzieć, co z nim jest nie tak. Wysłał go do specjalisty w dużym szpitalu, który poświecił Davidowi w oczy latarką i zbadał jego czaszkę. Zadał mu kilka pytań, potem dużo więcej ojcu. Niektóre z nich dotyczyły matki Davida i jej śmierci. Kazał potem poczekać Davidowi na zewnątrz, a kiedy ojciec wyszedł z gabinetu, wyglądał na rozgniewanego. W ten sposób trafili do gabinetu doktora Moberleya.

Doktor Moberley był psychiatrą.

Na biurku sekretarki rozległ się brzęczyk. Skinęła głową w stronę kanapy.

– Może teraz wejść – powiedziała.

– Ruszaj – powiedział ojciec.

– Nie idziesz ze mną? – zapytał David.

Ojciec pokręcił głową i David zorientował się, że rozmawiał już z doktorem, może przez telefon.

– Chce porozmawiać z tobą w cztery oczy. Nie martw się. Będę tu na ciebie czekał.

David wszedł za sekretarką do drugiego pokoju. Był o wiele większy i bardziej dostojny niż poczekalnia. Stały w nim miękkie krzesła i kanapy, a ściany pokrywały półki z książkami, choć nie były to książki, jakie czytał David. Kiedy wszedł do pokoju, wydało mu się, że słyszy, jak rozmawiają. Nie rozumiał większości z tego, co mówiły, lecz mówiły b-a-r-d-z-o w-o-l-n-o, jakby to, co miały do przekazania było niezwykle ważne, lub osoba, do której przemawiały, była bardzo głupia. Niektóre z książek zdawały się kłócić między sobą tak, jak czasami robią to eksperci w radiu, kiedy zwracają się jeden do drugiego, próbując zaimponować swoją inteligencją.

Książki sprawiły, że David poczuł się nieswojo.

Nieduży mężczyzna ze szpakowatymi włosami i bródką siedział za zbyt wielkim jak dla niego, antycznym biurkiem. Nosił okulary w prostokątnych oprawkach ze złotym łańcuszkiem, żeby ich nie zgubić. Na szyi miał ciasno zawiązaną czerwono-czarną muszkę, a na sobie ciemny, workowaty garnitur.