Kiedy David spał, a Roland siedział zamyślony, mężczyzna znany jako Fletcher przyklęknął przy murze otaczającym jego wioskę. W ręce trzymał łuk, a przy boku miał kołczan pełen strzał. Inni mieszkańcy przycupnęli obok niego. Ich twarze oświetlał blask pochodni, podobnie jak wtedy, gdy przygotowywali się na spotkanie z Bestią. Wpatrywali się w las, bo nawet w ciemnościach byli w stanie dostrzec, że nie jest już pusty i nieruchomy. Wśród drzew poruszały się kształty, cale tysiące. Szare, białe i czarne stąpały na czterech łapach, lecz były wśród nich i takie, które chodziły na dwóch nogach, ubrane jak ludzie. Na ich twarzach widać było jednak cechy zwierząt, którymi kiedyś byli.
Fletcher zadrżał. Była to armia wilków, o której słyszał. Nigdy wcześniej nie widział tak wielu zwierząt poruszających się w jednym rytmie, nawet kiedy spoglądał w letnie niebo i obserwował wędrowne ptaki. To nie były tylko zwierzęta. Miały swój cel, który nie sprowadzał się wyłącznie do polowania lub rozmnażania się. Z wilkonami, które narzucały dyscyplinę i planowały kampanię, reprezentowały sobą połączenie najbardziej przerażających cech ludzi i wilków. Armia króla nie będzie dość silna, by pokonać ich na polu bitwy.
Nagle od stada odłączył się jeden z wilkonów i stanął na skraju lasu. Wpatrywał się w ludzi skulonych za murem małej wioski. Był ubrany bardziej elegancko od innych i nawet z oddali Fletcher widział, że ma więcej ludzkich cech, choć z pewnością nie można go było wziąć za człowieka.
Leroi – wilk, który zostanie królem.
Podczas długiego oczekiwania na nadejście Bestii, Roland opowiedział Fletcherowi o wilkach i Wilkonach i o tym, jak David je przechytrzył. Choć Fletcher życzył żołnierzowi i chłopcu jak najlepiej, cieszył się, że opuścili już wioskę.
Leroi wie, pomyślał. Wie, że byli tutaj, a gdyby podejrzewał, że nadal tu są, zaatakowałby nas z całą furią swojej armii.
Fletcher wstał i spojrzał przez otwarte pole na miejsce, w którym stał Leroi.
– Co robisz? – szepnął jeden z mężczyzn.
– Nie będę się kulił przed zwierzęciem – odparł Fletcher. – Nie dam temu czemuś satysfakcji.
Leroi skinął głową, jakby zrozumiał gest Fletchera, po czym powoli przesunął pazurem po gardle. Wróci tu, kiedy już rozprawi się z królem, a wtedy okaże się, jak dzielny jest Fletcher i jego towarzysze. Odwrócił się, by dołączyć do stada, a mężczyźni patrzyli bezradnie, jak wielka armia wilków przechodzi przez las, by opanować królestwo.
XXIV
Kiedy David obudził się następnego ranka, Rolanda nie było. Ogień zgasł, a przy drzewie nie zobaczył Scylli. Wstał i znalazł miejsce, w którym ślady końskich kopyt znikały w lesie. Targała nim dziwna mieszanina uczuć – najpierw troska, potem rodzaj ulgi, a po niej gniew na Rolanda, że opuścił go bez jednego nawet słowa pożegnania, i na koniec pierwsze ukłucie strachu. Nagle perspektywa samotnej konfrontacji z Garbusem nie była już tak pociągająca, a tropiące go stado wilków przerażało jeszcze bardziej. Napił się z butelki. Zadrżała mu ręka i oblał wodą koszulę. Kiedy się wycierał, zahaczył ostrym paznokciem o szorstki materiał. Zaciągnął nitkę i gdy próbował uwolnić paznokieć, oddarł kawałek i krzyknął z bólu. W gniewie cisnął butelką o pień najbliższego drzewa, po czym usiadł na ziemi i ukrył twarz w dłoniach.
– A czemu to miało służyć? – rozległ się głos Rolanda.
David podniósł wzrok. Roland obserwował go ze skraju lasu, siedząc wysoko na grzbiecie Scylli.
– Myślałem, że mnie zostawiłeś.
– A dlaczego tak pomyślałeś?
David wzruszył ramionami. Teraz wstydził się swego rozdrażnienia i wątpliwości w stosunku do Rolanda. Próbował to wszystko ukryć, przechodząc do ataku.
– Obudziłem się, a ciebie nie było – odparł. – Co miałem sobie pomyśleć?
– Że ruszyłem na zwiady. Nie zostawiłem cię na długo i byłem przekonany, że jesteś tu bezpieczny. Tu niedaleko leży kamień, więc nasz przyjaciel nie mógł do ciebie dojść jednym ze swoich tuneli, a ja przez cały czas byłem w zasięgu głosu. Nie miałeś powodu, by we mnie wątpić.
Roland zsiadł z konia i podszedł do Davida, zostawiając Scyllę za sobą.
– Między nami nie jest już tak samo od czasu, gdy ten paskudny człowiek wciągnął cię pod ziemię – powiedział Roland. – Chyba wiem, co ci o mnie powiedział. Moje uczucia do Raphaela są moje i tylko moje. Kochałem go i inni mogą wiedzieć tylko tyle. Reszta nie jest niczyją sprawą. A co do ciebie, mój przyjacielu. Jesteś odważny i silniejszy, niż wyglądasz i niż sam wierzysz. Zostałeś uwięziony w nieznanym kraju, mając za towarzystwo tylko obcego człowieka, a jednak stawiłeś czoło wilkom, trollom, Bestii, która pokonała całą armię, i fałszywym obietnicom człowieka, którego nazywasz Garbusem. Nigdy nie widziałem, żebyś wpadał w rozpacz. Kiedy zgodziłem się zabrać cię do króla, pomyślałem, że będziesz dla mnie ciężarem, ale okazałeś się godny szacunku i zaufania. Mam nadzieję, że ja okazałem się godny twojego szacunku i zaufania, bo bez tego obaj jesteśmy zgubieni. No, jedziesz ze mną? Jesteśmy prawie u celu.
Wyciągnął rękę do Davida. Chłopiec ujął jego dłoń i Roland pomógł mu wstać.
– Przepraszam – powiedział David.
– Nie masz za co przepraszać – odparł Roland.
– Zbieraj rzeczy, bo jesteśmy u kresu wędrówki.
Jechali zaledwie przez krótki czas, lecz powietrze wyraźnie się zmieniło. Davidowi zjeżyły się włosy na głowie i na ramionach. Kiedy przesunął po nich ręką, poczuł przelatujące iskry. Wiatr przynosił dziwny zapach z zachodu, stęchły i suchy jak wnętrze krypty. Droga pod nimi pięła się w górę, aż wjechali na szczyt wzgórza. Tam zatrzymali się i spojrzeli w dół.
Pod nimi, niczym plama na śniegu, rysował się ciemny kształt fortecy. David pomyślał o nim bardziej jak o kształcie niż o fortecy, bo kryło się w nim coś wyjątkowego. Dostrzegł główną wieżę, ściany i przylegające budynki, lecz wszystko było lekko zamazane, jak zarysy akwareli malowanej na wilgotnym papierze. Forteca stała w środku lasu, lecz wszystkie otaczające ją drzewa zostały powalone jakby siłą wielkiego wybuchu. Tu i tam David dostrzegał na murach obronnych błysk metalu. Nad fortecą unosiły się ptaki, a stęchły zapach nasilił się.
– Sępy – stwierdził Roland, wskazując palcem ptaki.
– Żywią się umarłymi.
David wiedział, o czym myśli – Raphael wszedł tam i nigdy już nie wrócił.
– Może powinieneś tu zostać – powiedział Roland. – Tu będziesz bezpieczniejszy.
David rozejrzał się. Drzewa tutaj były inne od tych, które oglądał wcześniej – wykrzywione i bardzo stare, z poranioną korą usianą dziurami. Wyglądały jak starzy mężczyźni i kobiety zamrożeni w bólu. Nie chciał zostawać wśród nich sam.
– Bezpieczniejszy? Wilki podążają moim śladem, a kto wie, co jeszcze mieszka w tym lesie? Jeśli mnie tu zostawisz, i tak pójdę za tobą pieszo. Poza tym mogę ci się tam przydać. Nie zawiodłem cię w wiosce, kiedy Bestia ruszyła za mną, i nie zawiodę cię teraz – powiedział z wielkim zdecydowaniem w głosie.
Roland nie upierał się. Razem ruszyli w stronę fortecy. Kiedy jechali przez las, usłyszeli szepty. Dźwięki zdawały się dobiegać z drzew, wypływać z otworów w pniach, lecz David nie miał pojęcia, czy są to głosy samych drzew, czy też może niewidzialnych stworzeń, które w nich mieszkają. Dwa razy wydało mu się, że dostrzegł w dziurach jakiś ruch, a raz był pewien, że z głębi drzewa spojrzały na niego oczy, ale kiedy powiedział o tym Rolandowi, ten odparł tylko: