Выбрать главу

Nagle David zobaczył w oddali małe światełko, przypominające robaczka świętojańskiego zawieszonego w ciemności i usłyszał głos matki:

– David, nie bój się. Jesteś już prawie u celu. Nie poddawaj się.

Ruszył więc przed siebie i światło pojaśniało, aż w końcu zobaczył, że jest to lampa zwisająca z metalowej ramy. Powoli z ciemności wyłaniał się zarys otaczającego ją łuku. Po chwili David stanął u wejścia do wielkiej komnaty, której sklepiony sufit podtrzymywały cztery ogromne kamienne filary. Ściany i filary były porośnięte ciernistymi pnączami o wiele grubszymi od tych, które strzegły murów i bramy fortecy. Ciernie były tak ostre i długie, że niektóre przewyższały Davida. Pomiędzy każdą parą filarów zwisała lampa ze zdobionej żelaznej ramy, a ich blask oświetlał skrzynie pełne monet i biżuterii, kielichy i złocone ramy obrazów, miecze i tarcze, wszystko lśniące od złota i drogich kamieni. Był to skarb większy, niż większość ludzi mogła sobie wyobrazić, lecz David ledwie nań spojrzał. Skupił swoją uwagę na kamiennym ołtarzu znajdującym się na środku komnaty. Leżała na nim kobieta, nieruchomo jak martwa. Ubrana była w aksamitną czerwoną suknię, a ręce miała splecione na piersi. Kiedy David przyjrzał się jej uważniej, zobaczył, że jej pierś unosi się i opada w oddechu. Była to śpiąca dama, ofiara zaklęcia czarodziejki.

David wszedł do komnaty, a migotliwy blask lamp padł na coś jasnego i lśniącego wysoko na pokrytej cierniami ścianie po prawej stronie. Odwrócił się i poczuł w brzuchu ucisk tak ogromny, że zwinął się z bólu.

Trzy metry nad ziemią, na wielkim kolcu wisiało ciało Rolanda. Kolec przebił mu pierś i przeszedł przez napierśnik, niszcząc symbol bliźniaczych słońc. Na zbroi widać było niewielki ślad krwi. Twarz Rolanda była chuda i blada, a policzki zapadnięte. Pod skórą ostro rysowała się czaszka. Obok ciała Rolanda znajdowało się ciało drugiego mężczyzny, na którego zbroi również widać było bliźniacze słońca. Był to Raphael. Nareszcie Roland rozwikłał zagadkę zniknięcia przyjaciela.

Nie byli jedyni. Sklepiony sufit komnaty usiany był szczątkami mężczyzn, którzy wisieli jak wysuszone muchy w pajęczynie z cierni. Niektórzy z nich wisieli tam bardzo długo, bo ich zbroje pokryły się rdzą, a ciała niepozbawione głów, zamieniły się w szkielety.

Gniew Davida okazał się większy niż strach, a wściekłość wzięła górę nad pragnieniem ucieczki. W tej jednej chwili był bardziej mężczyzną niż chłopcem, a jego droga ku dorosłości zaczęła się na dobre. Podszedł powoli do śpiącej kobiety, raz po raz oglądając się na boki, by nie dać się zaskoczyć najmniejszemu choćby zagrożeniu. Przypomniał sobie ostrzeżenie matki, by nie patrzył ani w lewo, ani w prawo, lecz widok Rolanda przyszpilonego do ściany sprawił, że zapragnął stawić czoło czarodziejce i zabić ją za to, co zrobiła jego przyjacielowi.

– Wychodź! – krzyknął. – No, pokaż się!

W komnacie nic się jednak nie poruszyło i nikt nie odpowiedział na jego wezwanie. Jedynym słowem, jakie usłyszał, na wpół prawdziwym, na wpół wyobrażonym, było „David” wypowiedziane głosem matki.

– Mamo – odpowiedział. – Jestem tutaj.

Stał teraz przy kamiennym ołtarzu. Do uśpionej kobiety prowadziło pięć stopni. Wspiął się na nie powoli, świadom, że grozi mu spotkanie z niewidzialnym zabójcą Rolanda, Raphaela i wszystkich mężczyzn, którzy wisieli na ścianach przebici kolcami. W końcu spojrzał prosto w twarz uśpionej kobiety. To była jego matka. Jej skóra była bardzo biała, lecz policzki lekko zaróżowione, a usta pełne i wilgotne. Jej rude włosy lśniły na kamieniu jak ogień.

– Pocałuj mnie – usłyszał jej głos, mimo że jej wargi pozostały nieruchome. – Pocałuj mnie, a znów będziemy razem.

David położył miecz obok niej i pochylił się, by pocałować ją w policzek. Jego wargi dotknęły jej skóry. Była bardzo zimna, zimniejsza, niż gdy leżała w trumnie, tak że ten dotyk go zabolał. Zmroził mu wargi i język, a jego oddech zamienił się w lodowe kryształki, które lśniły w nieruchomym powietrzu jak malutkie brylanty. Kiedy się odsunął, znów usłyszał swoje imię, lecz tym razem wypowiedział je męski głos.

– David!

Odwrócił się, próbując zlokalizować miejsce, z którego dobiegał głos. Na ścianie coś się poruszyło. To był Roland. Pomachał słabo lewą ręką, a potem chwycił kolec wystający mu z piersi, jakby dzięki temu mógł zebrać resztki sił. Poruszył głową i ostatnim wielkim wysiłkiem zmusił się do wypowiedzenia dwóch słów.

– David – szepnął. – Uważaj!

Roland podniósł prawą rękę i skierował palec wskazujący na postać leżącą na ołtarzu. Ręka opadła. Ciało Rolanda zwisło na kolcu, gdy zgasła ostatnia iskierka życia.

David spojrzał w dół na uśpioną kobietę, która nagle otworzyła oczy. To nie były oczy jego matki. Jej oczy były zielone, kochające i dobre. Te były czarne jak dwie bryłki węgla leżące na śniegu. Twarz kobiety również się zmieniła. Nie była już twarzą matki, lecz nie była też obca. Teraz należała do Rose, kochanki ojca. Kobieta miała czarne, nie rude włosy, które lśniły jak roztopiona ciemność. Kiedy rozchyliła usta, zobaczył, że ma bardzo białe i bardzo ostre zęby, a kły są dłuższe od pozostałych. Cofnął się o krok, niemal spadając z podwyższenia, kiedy kobieta usiadła na swoim kamiennym łożu. Przeciągnęła się jak kot, jej kręgosłup wygiął się w pałąk, ramiona były naprężone. Szal, który otulał jej ramiona, opadł, prezentując alabastrową szyję i wierzchołki piersi.

David zauważył na nich krople krwi niczym naszyjnik z rubinów zamrożony na skórze. Kobieta odwróciła się na kamieniu, pozwalając sukni opaść z jednej strony. Czarne oczy przyjrzały się Davidowi, a blady język oblizał koniuszki zębów.

– Dziękuję – powiedziała. Mówiła cicho, lecz w jej głębokim głosie słychać było syk, zupełnie jakby wąż został obdarzony ludzką mową. – Taki śśśśśśliczny ssssssynek. Taki dzielny.

David zaczął schodzić po schodach. Kobieta powtarzała każdy jego krok, więc odległość między nimi pozostawała zawsze taka sama.

– Czyż nie jestem piękna? – zapytała. Przekrzywiła lekko głowę, a na jej twarzy pojawił się wyraz zakłopotania. – Czyż nie jestem dla ciebie dość ładna? Chodź, pocałuj mnie znowu.

Była Rose i jednocześnie Nie-Rose. Była nocą bez obietnicy poranka, ciemnością pozbawioną światła. David sięgnął po swój miecz i uświadomił sobie, że zostawił go na ołtarzu. Aby go zabrać, musiałby wyminąć kobietę, a wiedział instynktownie, że jeśli spróbuje przemknąć obok niej, na pewno go zabije. Wyglądało na to, że czyta w jego myślach, bo obejrzała się na miecz.

– Nie będzie ci teraz potrzebny – powiedziała. – Jessssszcze nigdy nikt tak młody nie zassssszedł tak daleko. Taki młody i taki piękny.

Położyła na ustach szczupły palec poplamiony krwią.

– Tutaj – szepnęła. – Pocałuj mnie tutaj.

David zobaczył swoje odbicie w jej czarnych oczach, zatonął w ich głębi i wiedział już, jaki los go czeka. Odwrócił się na pięcie i zeskoczył z pięciu ostatnich stopni, wykręcając boleśnie prawą kostkę. Ból był bardzo ostry, lecz nie zamierzał pozwolić, by mu przeszkodził. Na podłodze przed nim leżał miecz jednego z zabitych rycerzy. Jeśli udałoby mu się do niego dostać…