David był tak pogrążony w rozmyślaniach i tak przywykł do pustej drogi, że zauważył mężczyzn dopiero wtedy, gdy znaleźli się tuż przed nim. Było ich dwóch. Odziani w łachmany, twarze zakryli szalikami, tak że widać było tylko oczy. Jeden trzymał w dłoni krótki miecz, drugi łuk ze strzałą naciągniętą na cięciwę. Wypadli z krzaków, odrzucając białe futra, którymi okryli się dla niepoznaki, i stanęli przed Davidem z uniesioną bronią.
– Stój! – krzyknął mężczyzna z mieczem i David zatrzymał Scyllę o kilka metrów od nich.
Mężczyzna z łukiem przebiegł wzrokiem po strzale, a potem zwolnił cięciwę i opuścił broń.
– To tylko chłopiec – powiedział, a w jego ochrypłym głosie czaiła się groźba. Zdjął szalik z twarzy, odsłaniając usta z pionową blizną biegnącą przez obie wargi. Jego towarzysz zrzucił kaptur z głowy. Miał odcięty prawie cały nos. Pozostała jedynie masa pokrytej bliznami chrząstki i dwa otwory.
– Chłopiec czy nie, jedzie na pięknym koniu – stwierdził. – Skąd ma takie zwierzę? Pewnie je ukradł, więc to nie grzech pozbawić go czegoś, co i tak do niego nie należy.
Sięgnął do uzdy Scylli, lecz David cofnął konia o krok.
– Nie ukradłem jej – powiedział cicho.
– Co? – odparł złodziej. – Co mówisz, chłopcze? Siedź cicho albo nie pożyjesz dość długo, by pożałować dnia, w którym nas spotkałeś.
Machnął prymitywnym mieczem. David dostrzegł na ostrzu ślady osełki. Scylla zarżała i cofnęła się jeszcze o kilka kroków.
– Powiedziałem – powtórzył David – że jej nie ukradłem i ona nigdzie z wami nie pójdzie. A teraz zostawcie nas w spokoju.
– Ty mały…
Mężczyzna z mieczem raz jeszcze sięgnął do uzdy Scylli, lecz tym razem David wspiął ją na tylne nogi, po czym skierował do przodu. Jedno z opadających kopyt uderzyło mężczyznę w czoło. Rozległ się trzask, gdy martwy padł na ziemię. Jego towarzysz był tak wstrząśnięty, że nie zdołał szybko zareagować. Próbował podnieść łuk, gdy David spiął Scyllę, dobywając własnego miecza. Zamachnął się na łucznika i koniec ostrza rozciął mu gardło, przebijając się przez łachmany. Bandyta zachwiał się i upuścił łuk. Podniósł dłoń do szyi i próbował coś powiedzieć, lecz z gardła dobyło się jedynie gulgotanie. Przez palce trysnęła krew, plamiąc śnieg. Kiedy upadł na kolana obok martwego kolegi, przód jego ubrania był nią przesiąknięty. Buchający strumień krwi osłabł, gdy jego serce przestało bić.
David odwrócił Scyllę do umierającego mężczyzny.
– Ostrzegałem was! – krzyknął. Płakał teraz, płakał za Rolandem, za matką i ojcem, nawet za Georgiem i Rose; płakał za wszystkim, co utracił. Za tym, co potrafił nazwać, i za tym, co jedynie czuł. – Prosiłem, żebyście zostawili nas w spokoju, ale nie posłuchaliście. Teraz spójrzcie, jak się to skończyło. Idioci. Głupi, głupi ludzie!
Łucznik otworzył i zamknął usta, próbując coś powiedzieć, lecz nie wydobył się z nich żaden dźwięk. Wciąż wpatrywał się w chłopca. David zobaczył, jak zwężają mu się oczy, jakby klęcząc w kałuży własnej krwi, nie mógł do końca pojąć, co się do niego mówi ani co się dzieje.
Potem oczy powoli rozszerzyły się i uspokoiły, gdy śmierć wszystko mu wyjaśniła.
David zeskoczył ze Scylli i sprawdził jej nogi, by się upewnić, czy nie odniosła żadnych obrażeń. Wyglądało na to, że nic jej nie jest. Na mieczu pozostał ślad krwi. Przez chwilę się zastanawiał, czy nie wytrzeć go w łachmany jednego z mężczyzn, ale nie chciał dotykać ciał. Nie chciał wycierać go też w swoje ubranie, bo wtedy miałby na sobie ich krew. Otworzył worek i znalazł w nim kawałek muślinu, w który Fletcher zawinął ser, i usunął nim krew z miecza. Rzucił zaplamiony materiał w śnieg, po czym nogami zsunął ciała do rowu przy drodze. Był zbyt zmęczony, by lepiej je ukryć. Nagle poczuł, że przewraca mu się w żołądku. Poczuł w ustach kwaśny smak, a skóra pokryła się potem. Odsunął się na chwiejnych nogach od ciał i zaczął wymiotować za kamieniem. Wyrzucał z siebie wszystko, aż został tylko cuchnący gaz.
Zabił dwóch ludzi. Nie chciał tego zrobić, lecz teraz przez niego nie żyli. Zabicie wilkonów i wilków w kanionie, nawet zgładzenie łowczyni w chacie i czarodziejki w wieży nie podziałało na niego w ten sposób. To prawda, przyczynił się do ich śmierci, ale teraz zabił jednego z tych ludzi, rozdzierając mu ciało końcem miecza. Kopyta Scylli zabiły drugiego, lecz on siedział w siodle, gdy to się stało, i to on spiął konia. Nie musiał się zastanawiać ani chwili; to przyszło naturalnie i to właśnie ta zdolność do zadawania krzywdy przeraziła go bardziej niż cokolwiek innego.
Wytarł usta śniegiem, potem wskoczył na siodło i popędził Scyllę przodu. Pozostawił za sobą swój czyn, lecz jego wspomnienie będzie mu zawsze towarzyszyło. Zaczął padać gęsty śnieg, pokrywając białym puchem ubranie Davida oraz łeb i grzbiet Scylli. Nie było wiatru, więc śnieg padał prosto, okrywając kolejną warstwą drogi, drzewa, krzewy i ciała, żyjących i martwych. Ciała złodziei szybko zniknęły pod białym całunem i pozostałyby nieopłakane i nieodkryte aż do nadejścia wiosny, gdyby wilgotny nos nie zwęszył ich zapachu i nie odsłonił. Wilk zawył przeciągle i las ożył wraz z nadejściem całego stada, które rzuciło się na zabitych mężczyzn, rozrywając ciała i miażdżąc kości. Słabsi musieli się zadowolić ochłapami, podczas gdy silni i szybcy napełniali brzuchy. Było ich jednak zbyt wielu jak na tak skromny posiłek. Stado ogromnie się rozrosło i liczyło teraz kilka tysięcy sztuk. Tworzyły je białe wilki z północy, które wtapiały się w zimowy krajobraz tak idealnie, że ich obecność zdradzały tylko czarne oczy i czerwone pyski; czarne wilki z południa – które według opowieści staruszek były duchami czarownic i demonów, które przybrały postać bestii; szare wilki z lasów na zachodzie, większe i wolniejsze od reszty, które trzymały się w swoim gronie i nie ufały reszcie, i na koniec wilkoni, którzy ubierali się jak ludzie, polowali jak wilki i chcieli panować jak królowie. Trzymali się z dala od reszty stada, obserwując ze skraju lasu, jak ich prymitywni bracia walczą o kawałki ciała zabitych bandytów. Z drogi podeszła do nich samica. W pysku trzymała kawałek muślinu pokrytego zakrzepłą krwią. Smak krwi sprawił, że ślina napłynęła jej do pyska, i z trudem powstrzymywała się, by nie pożreć materiału. Upuściła go u stóp przywódcy i posłusznie cofnęła się o kilka kroków. Leroi podniósł materiał do nosa i powąchał. Zapach krwi martwego mężczyzny był silny i ostry, lecz pod nim zdołał wyczuć zapach chłopca.
Ostatni raz Leroi wyczuł go na zamkowym dziedzińcu, gdzie doprowadzili go zwiadowcy. Nie chcieli jednak wejść na schody wieży, przerażeni unoszącym się tam zapachem. Leroi wspiął się na górę, pragnąc bardziej udowodnić swoją odwagę, niż odkryć, co się tam kryje. Wraz ze zniknięciem czarodziejki wieża stała się tylko pustą skorupą stojącą w sercu starej fortecy. Z jej dawnego kształtu pozostała jedynie kamienna komnata na samym szczycie, zasypana szczątkami martwych rycerzy i prochem, który nie pochodził od człowieka. Na samym środku stało kamienne podwyższenie, na którym leżały ciała Rolanda i Raphaela. Leroi rozpoznał zapach Rolanda i wiedział, że obrońca chłopca już nie żyje. Kusiło go, by rozerwać na strzępy ciała obu rycerzy i rozrzucić zbroje, lecz wiedział, że tak postąpiłoby zwierzę, a on już nim nie był. Zostawił więc ciała w spokoju i choć nigdy nie przyznałby się do tego swoim porucznikom, z radością wyszedł z komnaty i wieży. Były tam rzeczy, których nie rozumiał i które wywoływały jego niepokój.