— To nie Eli — mówię jej. — Eli jest w porządku. To Ned.
Saybrook jest oszołomiona. Myśli, że może z niej kpię. Chce mi powiedzieć, że i ona, i ojciec mają nadzieję, że nie pieprzę się w kółko z jednym albo drugim, który tam jest pedałem, ale jest o wiele za dobrze wychowana aby się na to zdobyć. Więc rozpoczyna błahą rozmowę na przepisane trzy minuty, kończy ją z wdziękiem i wraca do ojca, by mu powiedzieć tę ostatnią rewelację. Widzę Steinfeldów, w udręczeniu rozmawiających z Elim, bez wątpienia robiących mu piekło za mieszkanie ze zasmarkanym gojem i ostrzegających go poważnie, by trzymał się z daleka od tego małego fajgeleh, jeśli nie jest już (aj! waj!) za późno. Całkiem niedaleko Ned z matką odgrywają konflikt pokoleń. Chwytam oderwane zdania: — Siostry modlą się za ciebie… przenieśliśmy się do Świętego Krzyża… nowenna… różaniec… twój anielski ojciec… nowicjat… Jezuita… Jezuita… Jezuita… Obok stoi samotny Oliver. Patrzy. Uśmiecha się tym swoim uśmiechem nie z tego świata. Gość na Ziemi to on, ten nasz Oliver, facet z latającego talerza.
Uważam, że Oliver jest najgłębszym umysłem w naszej grupie. Nie wie tyle co Eli i nie sprawia, jak on, wrażenia błyskotliwości ale jestem pewien, że dysponuje potężniejszą inteligencją. Jest także najdziwniejszy z nas, ponieważ na powierzchni wydaje się taki solidny i normalny, a wcale nie jest. Eli jest z nas najbłyskotliwszy, a także najbardziej udręczony, najbardziej niepewny. Ned pozuje na naszego słabeusza, naszego odmieńca, ale nie należy go lekceważyć: zawsze wie, czego chce, i pilnuje, żeby to dostać. A ja? Co można powiedzieć o mnie? Dobry, stary, typowy Amerykanin. Właściwe powiązania rodzinne, właściwe bractwa, właściwe kluby. W czerwcu dostanę dyplom i od tej pory będę żył długo i szczęśliwie. Wstąpię do lotnictwa, to prawda, ale nie będę brał udziału w walkach — wszystko jest załatwione, nasze geny uważa się za zbyt cenne, by je marnować — a później znajdę odpowiednią episkopalną debiutantkę, gwarantowaną dziewicę należącą do jednej ze Stu Rodzin i ustatkuję się, prawdziwy dżentelmen. Jezu! Dzięki Bogu, że taka Księga Czaszek Eliego to nic tylko pełne przesądów gówno. Jeśli miałby żyć wiecznie, w dwadzieścia lat zanudziłbym się na śmierć.
15. Oliver
Kiedy miałem piętnaście lat, bardzo wiele czasu poświęcałem myślom o samobójstwie. Uczciwie. To nie były pretensje, romantyczny dramat dorastania, manifestacja tego, co Eli nazwałby maską na użytek świata. Było to moje własne stanowisko filozoficzne, jeśli można użyć tego dumnie brzmiącego określenia, które wypracowałem sobie rygorystycznie i przy użyciu ścisłej logiki.
Do rozważania możliwości samobójstwa doprowadziła mnie przede wszystkim obserwacja tego, jak ojciec umiera mając trzydzieści sześć lat. Wydawało rai się to wtedy straszną tragedią, nie do zniesienia. Nie chodzi o to, żeby mój ojciec był kimś specjalnym, chyba że dla mnie. Mimo wszystko był tylko farmerem z Kansas. O piątej rano na pole, o dziewiątej wieczorem do łóżka. O wykształceniu nie ma w ogóle co mówić. Czytał tylko lokalną gazetę i czasami Biblię, chociaż niewiele z niej mógł zrozumieć. Ale ciężko pracował całe swe krótkie życie. Był dobrym, pełnym poświęcenia człowiekiem. Nasza ziemia należała przedtem do jego ojca i mój stary pracował na niej od dziesiątego roku życia, z wyjątkiem paru lat w wojsku; zbierał plony, spłacał długi, zarabiał na życie, jakie takie, ale życie, i nawet zdołał dokupić czterdzieści akrów i myślał, żeby kupić więcej. Tymczasem ożenił się, sprawił przyjemność kobiecie, spłodził dzieci. Był prostym człowiekiem — nigdy nie zrozumiałby tego, co zdarzyło się w tym kraju dziesięć lat po jego śmierci — lecz był człowiekiem uczciwym na swój własny sposób i zasłużył na szczęśliwą starość. Siedzieć na progu, pykać z fajeczki, polować na jesieni, pozwolić synom, by wykonywali najcięższe prace, patrzeć, jak dorastają wnuki. Nie miał szczęśliwej starości. Nie doczekał nawet średniego wieku. W jego flakach rozwinął się rak i ojciec umarł szybko, w mękach, lecz szybko.