Выбрать главу

To mnie skłoniło do myślenia. Jeżeli możesz zniknąć ot, tak sobie, jeśli całe życie musisz żyć z wyrokiem śmierci nie wiedząc, kiedy zostanie wykonany, to po co w ogóle żyć? Dlaczego dawać Śmierci tę satysfakcję, że przyjdzie po ciebie wtedy, kiedy najmniej jej się spodziewasz? Skończ z tym i skończ z tym wcześnie. Uniknij tej ironii, że umrzesz za karę; za to,] że czegoś w życiu dokonałeś.

Wydaje mi się, że ojciec stawiał sobie w życiu proste cele: iść drogą Pana i spłacać pożyczkę na ziemię. Udało mu się w tym pierwszym i prawie udało w drugim. Ja byłem bardziej ambitny: zdobyć wykształcenie, wznieść się ponad kurz pól, zostać lekarzem, naukowcem. Czyż nie brzmi to wspaniale? „Nagroda Nobla w dziedzinie medycyny dla doktora Olivera Marshalla, który wyrósł wśród żujących tytoń ignorantów w Pasie Biblijnym by stać się natchnieniem dla nas wszystkich”. Lecz czyż mój cel różni się czymkolwiek oprócz skali od celu, który stawiał sobie mój ojciec? Dla nas obu sprowadzało się to do życia pełnego ciężkiej pracy, uczciwego mozołu.

Nie mogłem stawić temu czoła. Oszczędzać pieniądze, zdawać egzaminy, składać podania o stypendia, uczyć się łaciny i niemieckiego, anatomii, fizyki, chemii, biologii, łamać głowę i pracować ciężej, niż kiedykolwiek pracował ojciec… a później umrzeć? Mając czterdzieści pięć, pięćdziesiąt pięć, sześćdziesiąt pięć, a może jak ojciec, trzydzieści sześć lat? Odejść akurat wtedy, gdy jesteś gotów rozpocząć życie? To po co się starać? Po co poddać się tej ironii? Spójrzcie tylko na prezydenta Kennedy’ego: cały ten wielki wydatek energii i talentu, by dostać się do Białego Domu, a później kula w łeb? Życie się nie liczy. Im większy sukces odniosłeś, im więcej osiągnąłeś, tym bardziej gorzka jest perspektywa śmierci. Ja sam, ze wszystkimi moimi ambicjami, z całą pchającą mnie w górę siłą; ja byłem tylko kandydatem do upadku z większej wysokości niż inni. A ponieważ i tak miałem w końcu umrzeć, zdecydowałem się oszukać śmierć rozprawiając się sam ze sobą, nim nieuchronnie zacznę się zbliżać ku oczekującemu mnie, ponuremu żartowi.

Tak to sobie tłumaczyłem mając szesnaście lat. Zrobiłem listę możliwych sposobów wyniesienia się z tego świata. Podciąć żyły? Odkręcić gaz? Nałożyć na głowę foliową torbę? Włączyć silnik samochodu? Poszukać cienkiego lodu w styczniu? Opracowałem pięćdziesiąt różnych planów. Ułożyłem je w zależności od tego, jak mi się podobały. I ułożyłem jeszcze raz. Zastanawiałem się, co lepsze: śmierć krótka i bolesna czy długa i bezbolesna. Przez jakieś pół roku studiowałem śmierć, tak jak Eli studiuje czasowniki nieregularne. Przez te pół roku umarła dwójka moich dziadków. Umarł mój pies. Mój starszy brat zginął na wojnie. Matka miała pierwszy ciężki atak serca i jej lekarz powiedział mi w sekrecie, że nie przeżyje roku, co okazało się prawdą. Wszystko to powinno umocnić mnie w przekonaniu: odejdź Oliverze, odejdź, odejdź już, nim życiowe tragedie uderzą jeszcze bliżej. Musisz umrzeć jak wszyscy inni, więc po co to odwlekać? Umrzyj teraz. Już. Oszczędź sobie morza kłopotów. Dziwne, ale moje zainteresowanie samobójstwem gwałtownie opadło, chociaż właściwie nie zmieniłem filozofii. Przestałem robić listy sposobów samobójstwa. Zacząłem planować przyszłość zamiast zakładać, że umrę za kilka miesięcy. Zdecydowałem, że zamiast poddać się Śmierci, będę z nią walczyć. Pójdę na studia, zostanę naukowcem, nauczę się czego tylko można i może przesunę trochę granice państwa Śmierci. Teraz wiem, że nigdy nie popełnię samobójstwa. Po prostu nie mam najmniejszego zamiaru. Będę walczył do końca i kiedy Śmierć przyjdzie i roześmieje mi się w twarz, cóż… ja zrobię to samo. A poza wszystkim innym przypuszczam, że Księga Czaszek jest autentyczna! Przypuśćmy, że istnieje sposób ucieczki przed śmiercią! A więc zażartowałbym sam z siebie, gdybym pięć lat temu podciął sobie żyły.

Przejechałem dzisiaj przeszło sześćset kilometrów, a nie ma jeszcze południa. Drogi są tu wspaniałe: szerokie, proste, puste. Tuż przed nami — Amarillo. A za nim Albuquerque. I Phoenix. A później, nareszcie, dowiemy się wielu różnych rzeczy.

16. Eli

Jaki to przedziwny świat. Teksas, Nowy Meksyk. Księżycowy krajobraz. I czemu ktoś kiedyś chciał się tu w ogóle osiedlić? Szerokie, brązowe pozbawione trawy równiny, widać jedynie powykręcane, karłowate, tłusto błyszczące, szarozielone krzaczki. Nagie, purpurowe góry — zębate, ostre — sterczą z kręgu jaskrawoniebieskiego horyzontu niczym przegniłe zęby. Myślę, że góry tam, na zachodzie były wyższe. Timothy, który był wszędzie, twierdzi, że prawdziwie wielkie góry są w Colorado, Utah, Kalifornii a te to po prostu wzgórza wysokie na jakieś 1500-1800 metrów. To mną wstrząsnęło. Najwyższą górą na wschód od Missisipi jest Mount Mitchell w Pomocnej Karolinie, około 2000 metrów. Przegrałem o nią zakład, kiedy miałem dziesięć lat, i nigdy tego nie zapomniałem. Najwyższą górą, jaką widziałem przedtem, była góra Waszyngtona w New Hampshire, jakieś 1900 metrów, rodzice wzięli mnie tam tego roku, kiedy nie pojechaliśmy do Catskills (postawiłem na Górę Waszyngtona. Przegrałem.) A tu wszędzie dookoła są góry tak samo wysokie — i uchodzą za zwykłe wzgórza. Najprawdopodobniej nie mają nawet nazw. Góra Waszyngtona wisiała na niebie jak wielkie drzewo, gotowe upaść i zgnieść mnie. Oczywiście, oko sięga tu dalej, to otwarty teren, ta niesamowicie szeroka perspektywa pomniejsza nawet góry.

Powietrze jest rześkie i zimne. Niebo nieprawdopodobnie błękitne i czyste. To kraj apokalipsy, nieustannie oczekuję dźwięku trąb grających wśród wzgórz.

„Brzmi dźwięk trąb wspaniały wśród grobów ziemi, przywodząc wszystkich przed tron”. Tak. Ogłupi to nawet samą Śmierć. Jedziemy pomiędzy miasteczkami rozrzuconymi co pięćdziesiąt — sześćdziesiąt kilometrów, widzimy wyłącznie króliki, jelenie, wiewiórki. Same miasta wydają się nowe: stacje benzynowe, rzędy moteli, małe, kwadratowe, aluminiowe domki wyglądające, jakby można było przyczepić je do samochodu i przewieźć w inne miejsce (i prawdopodobnie można). Z drugiej strony, minęliśmy już dwa puebla mające sześćset lub siedemset lat, a będzie ich więcej. Sama świadomość, że rzeczywiście są gdzieś jeszcze Indianie, żywi Indianie, spacerujący sobie zwyczajnie po okolicy, niemal przepaliła mi mój zmanhattanizowany mózg. Na seansach filmów w technikolorze, które przez lata oglądałem w każde sobotnie popołudnie na rogu Siedemdziesiątej Trzeciej Ulicy i Broadwayu, zawsze było mnóstwo Indian, ale mnie to nigdy nie brało; mój mały, chłodny, dziecinny mózg wiedział zawsze, że to po prostu Portorykanie, a może Meksykanie, ustrojeni w dziwaczne pióra. Prawdziwi Indianie należeli do XIX wieku, wymarli dawno temu, przetrwali tylko na dziesięciocentówce z bizonem na rewersie, a kiedy to właściwie po raz ostatni widziałeś jedną z tych monet? (A kiedy to właściwie po raz ostatni widziałeś bizona?) Indianie należą do dalekiej przeszłości, Indianie wyginęli, dla mnie Indianie byli równi mastodontom, tyranozaurom, Sumerom lub Kartagińczykom. Myliłem się. Oto po raz pierwszy w życiu jestem na Dzikim Zachodzie i płaskonosy facet o skórze jak rzemień, który w sklepie spożywczym sprzedał nam piwo do obiadu, był Indianinem, i tłusty dzieciak na stacji, nalewający nam benzynę był Indianinem i w tych chałupach z gliny na przeciwnym brzegu Rio Grandę mieszkają Indianie, chociaż widzę wyrastający na glinianych dachach las anten telewizyjnych. Widzisz tego Indianina, Dick! Widzisz te wielkie kaktusy? Popatrz, Jane, tylko popatrz, Indianin jedzie Volkswagenem! Patrz, jak Ned zajeżdża Indianina! A Indianin na niego trąbi.