Выбрать главу

„Wieczność musi wyrównać się zagładą”. Dwóch będzie żyć wiecznie, dwóch umrze od razu. Słyszę w tej propozycji delikatną, pulsującą muzykę, szepce do mnie z dala, dźwięczy sponad nagich wzgórz, kusi. Boję się, a jednak nie mogę zrezygnować z gry w zaproponowaną mi grę.

O dziewiątej weszliśmy do redakcji. I znów Timothy załatwił całe gadanie, maniery klas wyższych pozwalają mu zapanować nad każdą sytuacją. Zyski z hodowli. Przedstawił nas jako studentów przygotowujących pracę o współczesnym pustelnictwie, co przeprowadziło nas przez recepcjonistę i przez redaktora dyżurnego wprost do kierownika wydania, który spojrzał na nasze wycinki i powiedział, że nie ma pojęcia o istnieniu jakiegoś klasztoru na pustyni (rozpacz!) ale ma w zespole człowieka, który specjalizuje się w obserwacji komun, wyznawców rozmaitych kultów i temu podobnych, znajdujących się w najbliższym sąsiedztwie miasta (nadzieja!). Gdzie on teraz jest? Och, ma urlop, odpowiada redaktor (rozpacz!). Kiedy wróci do miasta? Prawdę mówiąc wcale nie wyjechał (nadzieja odrodzona!). Spędza wakacje w domu. Być może zechce porozmawiać. Na naszą prośbę redaktor dzwoni i zdobywa dla nas zaproszenie do tego specjalisty od czubków. — Mieszka za Bethany Home Road, tuż przy Central, przecznica z numerami 6400. Wiecie, gdzie to jest? Dojedziecie do Central, za Camelback, za Bethany Home…

Dziesięć minut samochodem. Opuszczamy drzemiące śródmieście, przebijamy się na północ zatłoczoną dzielnicą handlową, całą w szklanych drapaczach chmur i wielkich supermarketach, wjeżdżamy w dzielnicę imponujących, nowoczesnych domów chroniących się za ogrodami zarośniętymi gęsto tropikalną roślinnością, kawałek dalej skromniejsza dzielnica rezydencyjna i podjeżdżamy do domu człowieka, który zna wszystkie odpowiedzi. Nazywa się Gilson. Czterdziestka, ciemna opalenizna, rozumne niebieskie oczy, wysokie lśniące czoło. Miły facet. Gromadzenie wiadomości o szalonych fanatykach było jego hobby, a nie obsesją; ludzie tego rodzaju nie miewają obsesji. Tak, wie o Bractwie Czaszki, chociaż on nie używał tej nazwy. Mówił o „Meksykańskich Braciach”. Sam u nich nie był, nie, ale rozmawiał z kimś, kto był, gościem z Massachusetts, być może nawet tym, który napisał artykuł w gazecie. Timothy zapytał Gilsona, czy mógłby nam powiedzieć, gdzie mieści się ta pustelnia. Gilson zaprasza nas do domu — dom jest mały, czysty, urządzony typowo dla południowego zachodu: koce Navaho na ścianach, kilka kremowych i pomarańczowych naczyń Hopi na półkach na książki. Wyjmuje mapę Phoenix i okolicy. — Jesteście tutaj — mówi — stukając palcem w mapę. — Żeby wyjechać z miasta jedziecie tędy, autostradą Black Canyon, to autostrada państwowa, wjeżdżacie na nią tutaj i jedziecie na północ. Kierujcie się znakami na Prescott, chociaż oczywiście nie musicie jechać aż tak daleko. A później tu, widzicie, niedaleko za granicę miasta, najwyżej trzy, cztery kilometry, zjeżdżacie z autostrady. Macie mapę? Dajcie, to wam zaznaczę. Jedziecie tą drogą, później skręcacie w tę, widzicie, na północny wschód, myślę że przejedziecie nią osiem, dziesięć kilometrów… — Rysuje na naszej mapie serię zygzaków i w końcu wielkie X. — Nie — mówi — to nie tu jest pustelnia. Tu zostawicie samochód i pójdziecie na piechotę. Droga zmienia się w ścieżkę, o tu, samochód by tędy nie przejechał, nawet jeep, ale młodzi ludzie jak wy, wy nie będziecie mieli żadnych problemów, to tylko pięć, sześć kilometrów wprost na wschód.

— A co, jeśli nie znajdziemy pustelni? — pyta Timothy. — Pustelni, nie drogi.

— Znajdziecie — odpowiada Gilson. — Ale jeśli dojdziecie do Rezerwatu Indian w Fort McDowell, będziecie wiedzieli, że poszliście trochę za daleko. A jeśli zobaczycie jezioro Roosevelta, będziecie wiedzieli, że poszliście o wiele za daleko.

Kiedy wychodziliśmy, poprosił nas, żebyśmy wracając wstąpili do niego i opowiedzieli mu, co odkryliśmy. — Lubię mieć porządek w kartotece — powiedział. — Zamierzałem sam tam kiedyś wpaść, ale, wiecie, do zrobienia jest tyle rzeczy, a czasu mało.

— Oczywiście — odpowiedzieliśmy mu. — Opowiemy panu wszystko.

Do samochodu. Prowadzi Oliver, pilotuje Eli, trzymając na kolanach szeroko otwartą mapę. Na zachód, na autostradę Black Canyon. Szeroka superautostrada, smażąca się w słońcu późnego poranka. Żadnego ruchu oprócz kilku wielkich ciężarówek. Pojechaliśmy na północ. Wkrótce otrzymamy odpowiedź na wszystkie nasze pytania, niewątpliwie także pojawi się kilka nowych. Nasza wiara, a może raczej po prostu naiwność, zostanie nam odpłacona. Pośrodku tej sfery upału poczułem powiew chłodu. Usłyszałem ostrą, wzbierającą nagle uwerturę wznoszącą się z otchłani, groźną, wagneriańską, trąby i puzony grające ciemną, pulsującą muzykę. Kurtyna poszła w górę, chociaż nie byłem pewny, czy zaczyna się ostatni, czy pierwszy akt. Nie wątpiłem już, że Dom Czaszek istnieje. Gilson mówił o nim jak o czymś oczywistym. To nie był mit, lecz kolejna manifestacja zapału w poszukiwaniach wartości duchowych, który pustynia zdaje się wyzwalać w ludziach. Znajdziemy pustelnię, będzie to ta właściwa, wywodząca się w prostej linii od opisanej w Księdze Czaszek. Kolejny, rozkoszny dreszcz: a co, jeśli staniemy twarzą w twarz z samym autorem tego starożytnego manuskryptu, tysiącletnim, bezwiecznym. Wszystko jest możliwe, jeśli masz wiarę.