Wiara. Jak wiele z mojego życia ukształtowane zostało przez to pięcioliterowe, szlachetne słowo? Portret artysty z czasów gówniarstwa. Szkoła parafialna, przeciekający dach, wiatr gwiżdżący w oknach tak boleśnie domagający się zakitowania, blade siostry, chłodne i twarde jak stal w tych swoich surowych okularach, spoglądające na nas groźnie na korytarzu; Katechizm. Porządnie domyci, mali chłopcy, białe koszulki, czerwone krawaty. Lekcja u Ojca Burke’a. Tłusty, różowa twarz, nad górną wargą zawsze krople potu, miękki podbródek spływający na koloratkę. Musiał mieć, och, nie więcej niż dwadzieścia pięć, dwadzieścia sześć lat, młodziutki ksiądz, drażliwy w swym celibacie, zastanawiający się w ciemnościach nocy, czy rzeczywiście było warto. Dla siedmioletniego Neda był on wcieleniem Pisma Świętego, gwałtownym i potężnym. Zawsze miał w pogotowiu linijkę i jej używał — przeczytał Joyce’a, grał rolę z trzcinką w ręku. Teraz każe mi wstać. Wstaję, drżąc, mam ochotę zesrać się w majtki i uciec. Leci mi z nosa (z nosa kapało mi zawsze aż do siedemnastego roku życia, moje własne wyobrażenie o sobie samym jako dziecku zrujnowane jest przez ciemną smugę pod nosem, lepkie wąsy brudu; dojrzewanie zakręciło ten kranik). Ręka wędruje w górę, przesuwam przegubem po twarzy. — Nie bądź obrzydliwy — mówi ojciec Burkę, jego wodniste oczy zaczynają błyszczeć. Linijka ze świstem przecina powietrze. Błyskawica straszliwie szybkiego miecza. Kiwa na mnie z irytacją. — Wyznanie wiary, szybko!”. Zaczynam mówić — i jąkam się.
— Wierzę w Boga Ojca Wszechmogącego, Stworzyciela Nieba i ziemi i w Jezusa Chrystusa… i w Jezusa Chrystusa…
Zacinam się. Zza pleców słyszę ochrypły szept, Sandy Dolan. — …syna jego jedynego, Pana Naszego… — Kolana mi drżą. Drży mi dusza. Poprzedniej niedzieli, po mszy, Sandy Dolan i ja wyszliśmy podglądać przez okna i zobaczyliśmy, jak przebiera się piętnastoletnia siostra Sandy’ego, małe piersi z różowymi czubkami, poniżej ciemne włosy. Ciemne włosy. — Nam też wyrosną ciemne włosy — szepnął Sandy. Czy Bóg widział, jak ją szpiegujemy? W dzień święty, taki grzech! Linijka drgnęła ostrzegawczo.
— Syna jego jedynego, Pana naszego, który się począł z ducha świętego, narodził z Maryi Panny… — Tak. Teraz dotarłem już do sedna wyznania, do tej jego melodramatycznej części, którą tak kocham. Mówię pewniej, głośniej, czystym, melodyjnym sopranem: — …umęczon pod Ponckim Piłatem, ukrzyżowan, umarł i pogrzebion, zstąpił do piekieł, trzeciego dnia zmartwychwstał, wstąpił na niebiosa… wstąpił na niebiosa…
Znów się zgubiłem. Pomóż mi Sandy! Ale ojciec Burkę stoi za blisko. Sandy nie odważa się podpowiadać.
— …wstąpił na niebiosa…
— Już tam jest, chłopcze — wyrzuca z siebie ksiądz. — Dalej! Wstąpił na niebiosa…
Język przysechł mi do podniebienia. Wszyscy na mnie patrzą. Czy nie mogę usiąść? Może Sandy powie dalej. Mam siedem lat, o Panie! — czy muszę znać całe Wyznanie Wiary?
Linijka…Linijka…
Nie do wiary, ale podpowiada mi sam ojciec. — Siedzi po prawicy…
Błogosławiona pomoc. Chwytam się tych słów jak słomki.
— Siedzi po prawicy…
— Po prawicy! — i cios w moją lewą rękę. Gorący, palący, żądlący, kłujący, cios jak trzask łamanego kija zwija moją drżącą dłoń jak liść w ogniu, dźwięk i ból wydobywają mi się z oczu gorące łzy. Czy teraz mogę już usiąść? Nie, muszę recytować dalej. Tak wiele ode mnie oczekują. Stara siostra Maria Józefina, cała twarz w zmarszczkach, czytała klasie głośno jeden z moich wierszy, moją Odę do Wielkiej Niedzieli, a potem powiedziała, że mam wielki dar. Dalej, już! Wyznanie, Wyznanie, Wyznanie! To nie w porządku. Uderzyłeś mnie, to teraz powinieneś pozwolić mi usiąść. — Mów dalej — powiada nieubłagany ksiądz — siedzi po prawicy…
Kiwam głową.
— Siedzi po prawicy Boga Ojca Wszechmogącego, stamtąd przyjdzie sądzić żywych i umarłych.
Najgorsze za mną. Serce tłucze się w piersiach. Szybciutko recytuję resztę:
— Wierzę w Ducha świętego, Święty Kościół Powszechny, świętych obcowanie, grzechów odpuszczenie, ciała zmartwychwstanie, żywot wieczny. — Bełkotliwy potok słów. — Amen. — Czy powinno się mówić „Amen” na końcu? Jestem tak ogłupiały, że nie wiem. Ojciec Burkę uśmiecha się kwaśno, padam na krzesło wyczerpany. Jest w tobie wiara. Wiara. Dzieciątko Jezus w żłóbku i linijka spadająca ku kostkom palców. Chłodne korytarze, kwaśne, skrzywione twarze, suchy, przykurzony zapach świętości. Pewnego dnia odwiedził nas kardynał Cushing. Trwoga padła na całą szkołę, przerażenie nie mogłoby być większe, gdyby nagle spod ławki wyszedł sam Zbawiciel. Złe spojrzenia, ostrzeżenia udzielane wściekłym szeptem, stójcie w szeregu, nie fałszujcie, bądźcie cicho, okażcie szacunek. Bóg jest miłością, Bóg jest miłością. I różańcem, i krucyfiksem, i pastelowym portretem Dziewicy, i piątkową rybą, i koszmarem pierwszej komunii, i przerażeniem towarzyszącym wstąpieniu do konfesjonału — cały ten aparat wiary, ten śmietnik stuleci — cóż, oczywiście, musiałem go wyrzucić na śmieci. Uciec od jezuitów, od matki, od apostołów i męczenników, św. Patryka, św. Brendana, św. Dionizego, św. Antoniego, św. Teresy, św. Thais, skruszonej nierządnicy, św. Kevina, św. Neda. Stałem się śmierdzącym, przeklętym apostatą, nie pierwszym w tej rodzinie, który odszedł od prawdy na zawsze. Kiedy już pójdę do piekła, spotkam tam mnóstwo wujków i kuzynów obracających się na rożnie. A teraz Eli Steifeld wymaga ode mnie nowego aktu wiary.
— Jak wszyscy wiemy — mówi Eli — Bóg jest nieważny, jest czymś żenującym; w naszej nowoczesnej epoce przyznać się do wiary w Niego to tak, jak przyznać się do pryszczy na dupie. My, ludzie skomplikowani, my, którzy widzieliśmy wszystko i wiemy, że jest to tylko skorupa, nie możemy się zdobyć na poddanie Jemu, choć chętnie przyznalibyśmy zapomnianemu, staremu sukinsynowi prawo do podejmowania za nas wszystkich trudnych decyzji. Lecz czekajcie — każe Eli. — Pozbądźcie się cynizmu, pozbądźcie się płytkich wątpliwości w istnienie niewidzialnego. Einstein, Bohr i Thomas Edison zniszczyli naszą zdolność do wiary w życie przyszłe, ale czy nie uwierzylibyście z zachwytem w teraźniejszość? Wierzcie — mówi Eli — Wierzcie w niemożliwe! Wierzcie, ponieważ jest to niemożliwe. Wierzcie, że znana historia świata jest mitem i że mit to wszystko, co pozostaje z prawdziwej historii. Wierzcie w Czaszki, wierzcie w ich Powierników. Wierzcie! Wierzcie! Uczyńcie akt wiary, a nagrodą waszą będzie życie wieczne. Tako rzecze Eli. Jedziemy na północ, na wschód, na północ i znów na wschód, zygzakując przez kolczastą pustkę — i musimy zachować wiarę!
21. Timothy
Próbuję się uśmiechać, próbuję się nie skarżyć, ale czasami mam wszystkiego powyżej uszu. Na przykład ta wędrówka, przez pustynię w samo południe. Trzeba być masochistą, żeby się zdecydować na coś takiego, nawet mając w perspektywie dziesięć tysięcy lat życia. Ale to, oczywiście, bzdura; nierealna, idiotyczna. Natomiast upał jest całkowicie realny. Na oko oceniam, że jest tu ze trzydzieści pięć, a może nawet czterdzieści stopni. A przecież to jeszcze nie kwiecień — tymczasem my smażymy się w piecu! Słynny, suchy upał Arizony, o którym tyle opowiadają: jasne, jest gorąco, ale to suchy upał, nawet go nie czujesz. Gówno. Ja go czuję. Zdjąłem marynarkę, rozpiąłem koszulę i piekę się.