Выбрать главу

— Po co przyszedłeś, Timothy? — Z wizytą.

— To czas na odpoczynek. Mamy go spędzać w samotności.

— Mamy tu spędzać w samotności cały czas — powiedziałem — z wyjątkiem czasu, który spędzamy z nimi. Już nawet nie nadarza się okazja, żeby sobie prywatnie pogadać.

— To najwyraźniej część rytuału.

— Część gry — powiedziałem — część głównej gry, w którą tu z nami grają. Słuchaj, Eli, praktycznie byłeś dla mnie jak brat. Nie ma nikogo, kto mógłby mi narzucić, kiedy mogę z tobą rozmawiać, a kiedy nie.

— Mój brat goj — stwierdził Eli. Włączył i wyłączył uśmiech. — Mieliśmy mnóstwo czasu na gadanie. Teraz przykazano nam, byśmy trzymali się od siebie z daleka. Powinieneś wyjść, Timothy, naprawdę powinieneś wyjść, nim bracia cię tutaj złapią.

— A co to, jakieś cholerne więzienie?

— To klasztor. W klasztorze obowiązuje reguła, a przyjeżdżając tutaj poddaliśmy się tej regule. — Eli westchnął. — Wyjdź, proszę, Timothy.

Właśnie chciałem z tobą porozmawiać o tej regule, Eli.

— Ja jej nie wymyśliłem. I nie mogę cię od tego uwolnić.

Daj mi powiedzieć. Wiesz, mimo że jesteśmy Naczyniem, zegary chodzą dalej. Wkrótce zaczną nas szukać. Rodziny zorientują się, że się z nimi nie kontaktujemy. Ktoś zauważy, że po Wielkanocy nie wróciliśmy na uczelnię.

— Więc?

— Jak długo mamy tu zostać, Eli?

— Póki nie dostaniemy, czego chcemy.

— Wierzysz w te bzdury które nam tu opowiadają?

— Ty ciągle myślisz że to bzdury, Timothy?

— Nie wiedziałem i nie słyszałem niczego, co pozwoliłoby mi zmienić pierwotną koncepcję.

— A co z braćmi? Jak myślisz, ile mają lat? Wzruszyłem ramionami.

— Sześćdziesiąt. Siedemdziesiąt. Niektórzy z nich mogą mieć pod osiemdziesiątkę. Prowadzą tu zdrowe życie, mnóstwo świeżego powietrza, ćwiczeń, ostrożna dieta. Dobrze się trzymają.

— Myślę, że brat Antoni ma co najmniej tysiąc lat — powiedział Eli chłodnym, aroganckim i agresywnym tonem; kusił mnie, żebym się z niego śmiał, a ja nie mogłem. — Prawdopodobnie znacznie więcej — ciągnął. — To samo dotyczy brata Miklosa i brata Franciszka. Nie sądzę, żeby któryś z nich miał mniej niż sto pięćdziesiąt lat.

— Cudownie!

— Czego chcesz, Timothy? Chcesz wyjechać?

— Rozważałem tę możliwość.

— Sam czy z nami?

— Najchętniej z tobą. Sam, jeśli to konieczne.

— Oliver i ja nie wyjedziemy, Timothy. I nie sądzę, żeby Ned chciał wyjechać.

— Wygląda na to, że jestem sam.

— Czy to groźba? — spytał Eli. — Raczej stwierdzenie faktu.

— Wiesz co się stanie z nami, jeśli wyjedziesz?

— Czy ty na serio myślisz, że bracia mogliby wymusić spełnienie przysięgi?

— Przysięgliśmy, że nie wyjedziemy. Powiedzieli nam, jaka będzie kara za złamanie przysięgi, a my się z nią zgodziliśmy. Nie chciałbym nie docenić ich zdolności do spełnienia groźby, gdybyśmy dali im powód.

— Bzdura. To tylko banda małych staruszków. Gdyby któryś z nich chciał się za mnie zabrać, złamałbym go na pół. Jedną ręką.

— Może tak, może nie. Czy chcesz wziąć na sumienie naszą śmierć, Timothy?

— Tylko bez tych melodramatycznych bzdur. Jestem wolnym człowiekiem. Spojrzyj na to egzystencjalnie, tak, jak zawsze radziłeś nam to robić: my sami kształtujemy nasz los, Eli; sami wytyczamy sobie ścieżkę. Dlaczego wy trzej mielibyście mnie krępować?

— Złożyłeś przysięgę. Dobrowolnie.

— Mogę ją odwołać.

— W porządku — powiedział Eli. — Odwołaj ją. Spakuj się i wynieś.

Eli leżał na łóżku nago, patrzył na mnie wyzywająco; nigdy przedtem nie widziałem go tak zdeterminowanego i tak wspaniałego. Nagle jakoś doskonale zebrał się do kupy. Albo miał w sobie demona. Powiedział:

— I cóż, Timothy? Jesteś wolnym człowiekiem. Nikt cię nie zatrzymuje. O zmierzchu możesz być w Phoenix.

— Aż tak mi się nie spieszy. Chciałem przedyskutować to z wami trzema, dojść z wami do jakiegoś racjonalnego porozumienia, żeby nikt nikogo do niczego nie zmuszał na siłę, żebyśmy zgodzili się wszyscy…

— Wszyscy zgodziliśmy się tu przyjechać. Zgodziliśmy się spróbować. Nie ma już o czym dyskutować. Możesz się wycofać, kiedy tylko chcesz, oczywiście cały czas pamiętając, że wystawiasz nas przez to na określone ryzyko.

— To szantaż!

— Wiem o tym — powiedział Eli. Oczy mu błyszczały. — Czego ty się boisz, Timothy? Dziewiątego Misterium? Czy właśnie to cię przeraża? A może boisz się możliwości, że naprawdę przyjdzie ci żyć wiecznie, co? Przygniata cię egzystencjalny strach, co? Myśl o tym, że trwasz niezmienny przez stulecia, uwiązany do koła karmy, nie potrafiący się uwolnić. Co przeraża cię bardziej, Timothy: życie czy śmierć?

— Ty mały kutasie!

— Nie do mnie z tym, Timothy. Za drzwiami w lewo, dwa pokoje wzdłuż korytarza, zaproponuj się Nedowi.

— Przyszedłem tutaj z poważnym problemem. Nie prosiłem cię o żarty, nie prosiłem cię o groźby i nie prosiłem cię o osobiste wycieczki. Chcę po prostu wiedzieć, jak długo jeszcze ty, Oliver i Ned macie zamiar tu siedzieć.

— Dopiero co przyjechaliśmy. Jeszcze za wcześnie, żeby się zastanawiać nad wyjazdem. Czy mógłbyś zostawić mnie wreszcie samego?

Wyszedłem. Do niczego to nie prowadziło, obaj o tym wiedzieliśmy. I Eli uciął mnie parę razy w miejsca, w których, ku mojemu zaskoczeniu, okazałem się wrażliwy.

W czasie obiadu zachowywałem się tak, jakby nie było żadnej rozmowy.

I co teraz? Czy mam tylko siedzieć, czekać i myśleć? Jezu, długo już tego wszystkiego nie wytrzymam, naprawdę! Po prostu nie zostałem stworzony do klasztornego życia — zostawiając całkowicie na boku kwestię Księgi Czaszek i tego, co nam ona może ofiarować. Do czegoś takiego trzeba się urodzić, trzeba mieć gen wyrzeczenia, gen masochizmu. Muszę ich zmusić, żeby to dostrzegli, Eli i Oliver. Dwaj szaleńcy, dwaj zwariowani na punkcie nieśmiertelności durnie. Zostaliby tutaj na dziesięć lub dwadzieścia lat, wyciągaliby te chwasty, skręcaliby sobie karki tymi ćwiczeniami, patrzyliby w słońce, dopóki by nie oślepli, oddychaliby głęboko, jedliby papkę z pieprzu i przekonaliby samych siebie, że to akurat doskonały sposób na życie wieczne. Eli, który zawsze wydawał mi się dziwaczny i neurotyczny lecz w gruncie rzeczy myślący całkiem racjonalnie, teraz chyba zmienił się całkowicie. Ma dziwne oczy, szkliste i groźne jak u Olivera; czy szaleńca, straszne oczy. W środku Eliego coś się burzy. Z dnia na dzień jest silniejszy, nie tylko fizycznie — zdobywa też coś w rodzaju siły moralnej, gorączki, dynamizmu: wytyczył sobie ścieżkę i wyraźnie daje do zrozumienia, że nikomu i niczemu nie pozwoli stanąć między sobą i swym celem. Dla niego to coś najzupełniej nowego. Czasami myślę, że zmienia się w Olivera — niską, ciemną, żydowską wersję Olivera. Oliver oczywiście trzyma gębę na kłódkę, pracuje co najmniej za sześciu, w czasie ćwiczeń zwija się w obwarzanek, próbując być bardziej braterski od brata. Nawet Ned zaczyna zarażać się tą wiarą. Dał sobie spokój z uszczypliwymi uwagami, z małymi, szczenięcymi dowcipami. Co rano siedzimy słuchając jak brat Miklos snuje bezsensowne sklerotyczne kazania, może z jednym rozsądnym zdaniem na sześć, a przed nim siedzi Ned, jak jakiś sześciolatek słuchający o świętym Mikołaju, skrzywiony z podniecenia, spocony, obgryzający paznokcie, kiwający głową i łykający wszystkie te bzdury. No, dalej, bracie Miklosu! Atlantyda, tak; i Kromagnończyk, oczywiście; i Aztekowie, i cała ta reszta; wierzę, wierzę! A potem jemy obiad, a potem w samotności medytujemy na zimnej, kamiennej podłodze naszych pokojów, a później wychodzimy i pocimy się dla braci na ich cholernych polach. Dość tego! Nie wytrzymam! Sfuszerowałem dzisiaj i zmniejszyłem swoje szansę, ale za dzień lub dwa pójdę znów do Eliego i zobaczę, czy mogę wbić mu do głowy trochę rozsądku. Ale nie żywię w tej sprawie większych nadziei.