— Kiedy zgodziłeś się tu przyjechać, wiedziałeś, że zajmie to trochę czasu — powiedziałem. — Nie ma sposobu na to, żeby odwalić Próbę błyskawicznie, w cztery dni, przyszedł — wyszedł. Jeśli się teraz wycofasz, popsujesz szyki nam wszystkim. I nie zapomnij, że przysięgaliśmy…
— Przysięgaliśmy, przysięgaliśmy, przysięgaliśmy…! Chryste, Oliver, zaczynasz już mówić jak Eli! Besztasz mnie. Gderasz. Przypominasz mi, że coś tam przysięgałem! Jezu, jak ja nie znoszę tego zasranego przypominania. Wygląda tak, jakbyście we trzech pilnowali mnie siedzącego w wariatkowie.
— Więc jednak wściekasz się na mnie? Timothy wzruszył ramionami.
— Wściekam się na wszystko i wszystkich. A najbardziej chyba wściekam się na siebie. Za to, że dałem się wam wrobić. Za to, że od razu na początku nie miałem tyle zdrowego rozsądku, by wam powiedzie że się w to nie mieszam. Myślałem, że będę miał zabawę, więc zgodziłem się pojechać. Zabawa. Raaany!
— Ty ciągle myślisz, że to nic, tylko strata czasu?
— A ty nie?
— Nie sądzę, byśmy tracili czas — powiedziałem. Czuję, jak zmieniam się z dnia na dzień. Jak pogłębiam kontrolę nad swym ciałem. Rozszerzam zasięg po znania. Dostrajam się do czegoś wielkiego, Timothy i Eli, i Ned też, i nie ma powodu, żeby z tobą nie działo się to samo.
— Szaleńcy. Trzej szaleńcy.
— Gdybyś spróbował trochę się rozluźnić i rzeczy wiście przeprowadził niektóre medytacje i ćwiczenia duchowe…
— I tu cię mam. Znowu gderasz.
— Przepraszam, Timothy. Zapomnijmy o tym. Zapomnij o wszystkim. — Wciągnąłem głęboko oddech Timothy może był moim najlepszym przyjacielem a może był moim jedynym przyjacielem, a jednak na jego widok zebrało mi się na wymioty — zebrało mil się na wymioty na widok jego dużej mięsistej twarzy i krótko przyciętych włosów, mdliło mnie od jego arogancji, od jego pieniędzy, jego przodków i od jego pogardy dla wszystkiego, czego nie da się zrozumieć Powiedziałem bezdźwięcznym, lodowatym tonem: — Słuchaj, jeżeli ci się tu nie podoba, odejdź. Po prostu odejdź. Nie chcę, byś myślał, że to ja cię powstrzymuję. Odejdź, jeśli naprawdę chcesz odejść. I o mnie się nie martw ani o przysięgę i te inne rzeczy. Ja potrafię się o siebie zatroszczyć.
— Nie wiem, co chcę zrobić — mruknął Timothy i kapryśny grymas spełzł na moment z jego twarzy. Zastąpił go wyraz, który niełatwo mi było skojarzyć z Timothym; wyraz zmieszania, niepewności. Znikł jednak i znów pojawił się kaprys. — Inna rzecz — powiedział Timothy, tak samo kapryśnie — po jaką cholerę mam się komukolwiek spowiadać ze swoich sekretów?
— Nie musisz.
— Brat Javier powiedział, że tak trzeba.
— A co to dla ciebie znaczy? Jeśli nie chcesz czegoś wyjawić, nie wyjawiaj.
— To część rytuału — powiedział Timothy.
— Ale ty nie wierzysz w rytuał. W każdym razie, jeśli masz zamiar nas jutro opuścić, Timothy, nie musisz robić niczego, co kazał ci zrobić brat Javier.
— A czy powiedziałem, że wyjeżdżam?
— Powiedziałeś, że chcesz wyjechać.
— Powiedziałem, że miałbym ochotę wyjechać.
Nie mówiłem, że zamierzam wyjechać. To nie to samo. Jeszcze się nie zdecydowałem.
— Powiedz tak lub nie, jak ci się podoba. Spowiadaj się lub nie, jak ci się podoba. Ale jeśli nie masz zamiaru zrobić tego, po co przysłał cię tu brat Javier, to proszę cię, wynoś się i daj mi spać.
— Nie poganiaj mnie, Oliverze. Tylko nie zacznij mnie naciskać. Nie potrafię ruszać się tak szybko, jakbyś chciał.
— Miałeś cały dzień, żeby zdecydować, czy masz zamiar mi coś powiedzieć, czy nie.
Skinął głową. Pochylił się, aż jego głowa znalazła się między kolanami, i siedział tak bardzo długo, milcząc. Przestałem się na niego złościć. Widziałem, że ma problemy. Dla mnie był to zupełnie nowy Timothy. Chciał się rozluźnić, chciał wejść w tę sprawę Domu Czaszek, a jednocześnie pogardzał tym wszystkim tak bardzo, że nie potrafił zrobić tego, czego chciał. Więc go nie poganiałem. Pozwoliłem mu tak siedzieć i w końcu Timothy spojrzał w górę i powiedział:
— Jeśli powiem ci to, co muszę ci powiedzieć jaką mam pewność, że tego nie rozgadasz?
— Brat Javier powiedział, że nie wolno nam rozpowiadać tego, co usłyszeliśmy na spowiedzi.
— Jasne, ale czy na pewno zatrzymasz to przy sobie?
— Nie ufasz mi, Timothy?
— W tej sprawie nikomu bym nie zaufał. To mnie może zniszczyć. Brat Javier nie żartował mówiąc, że każdy z nas przechowuje gdzieś wewnątrz, w ukryciu, coś czego nigdy nie ośmieliłby się ujawnić. Zrobiłem sporo paskudnych rzeczy, a tak, ale jest między nimi jedna tak paskudna, że niemal święta, grzech tak potworny, że niemal święty. Ludzie by mną gardzili, gdyby o tym wiedzieli. Ty prawdopodobnie też byś mną gardził. Timothy miał twarz szarą z napięcia.
— Nie jestem pewien, czy w ogóle chcę o tym mówić — dodał.
— Jeśli nie chcesz, nie mów.
— Ale powinienem powiedzieć.
— Tylko jeśli uznajesz zasady Domu Czaszek. A ty ich nie uznajesz.
— A gdybym chciał je uznać, musiałbym robić to, co każe brat Javier. Nie wiem. Nie wiem. Ty na pewno nie powiesz nic Eliemu czy Nedowi, co? I nikomu innemu?
— Absolutnie nic — obiecałem.
— Chciałbym w to wierzyć.
— W tym nie mogę ci pomóc, Timothy. Jest, jak mawia Eli: „Niektóre rzeczy musisz brać na wiarę”.
— A może ubilibyśmy interes — powiedział. Pocił się i wyglądał na zdesperowanego. — Ja ci opowiem moją historię, a potem ty opowiesz mi swoją i w ten sposób będziemy się nawzajem trzymać w szachu. Każdy z nas będzie miał coś na drugiego — jako gwarancję, że nikt nie będzie paplał.
— Tym, któremu mam się wyspowiadać jest Eli. Nie ty. Eli.
— Więc nici z umowy.
— Nici z umowy.
Przez jakiś czas Timothy znów siedział cicho. Dłużej niż poprzednio. W końcu spojrzał w górę. Wyraz jego oczu przeraził mnie. Timothy zwilżył usta i poruszał szczękami, ale nie mógł wydobyć z siebie ani słowa. Wydawało się, że jest na granicy paniki, coś z jego strachu oddziaływało i na mnie; byłem napięty, skupiony, poddenerwowany. Otulające mnie duszne ciepło stało się naraz niewygodne.
W końcu Timothy wydobył z siebie kilka słów.
— Znasz moją małą siostrzyczkę? — zapytał. Tak, znam jego siostrę, spotkałem ją kilka razy, kiedy spędzałem Boże Narodzenie w ich domu. Była dwa lub trzy lata młodsza od Timothy’ego, długonoga blondynka, całkiem ładna, ale niezbyt bystra, w rzeczywistości taka Margo bez osobowości Margo. Dziewczyna z Wellesley, typowa debiutantka, Junior League, dobroczynne herbatki, tego rodzaju osoba, tenis, golf, jazda konna. Miała ładne ciało, ale oprócz tego nie widziałem w niej nic pociągającego; odpychała mnie jej pewność siebie, jej pewność posiadanych pieniędzy, roztaczająca się wokół niej atmosfera nietykalnej dziewiczości. Nie sądzę, by dziewice były szczególnie interesujące. Zwłaszcza ta sprawiała zdecydowane wrażenie, jakby była ponad takimi brutalnymi, wulgarnymi sprawami jak seks. Potrafiłem sobie wyobrazić, jak przeciągając mówi narzeczonemu, gdy ten biedny dureń próbuje jej wsadzić rękę pod bluzkę: „Och, kochanie, nie bądź taki wulgarny”. Wątpię, czy myślała o mnie lepiej niż ja o niej; to, że pochodziłem z Kansas, czyniło ze mnie wieśniaka, mój ojciec nie należał do właściwych klubów, a ja nie byłem członkiem właściwego kościoła. Brakowało mi jakichkolwiek uwierzytelnień z klas wyższych i to spychało mnie do owej wielkiej klasy istot ludzkich płci męskiej, których dziewczyny takie jak ona po prostu nie biorą pod uwagę jako kandydatów na towarzyszy zabaw, kochanków czy mężów. Byłem dla niej tylko meblem jak ogrodnik czy stajenny.