Przez pewien czas studiowałem jego technikę. Zbyt wiele czasu spędzam na podpatrywaniu. Powinienem sam ruszyć na polowanie. Jeśli zaangażowanie i intelektualizm są tu właśnie w modzie, czemu jeszcze nie przehandlowałem moich za jakąś małą dupcię? Czy jesteś ponad zwykłymi doznaniami fizycznymi, Eli? Daj spokój, po prostu niezręcznie postępujesz z dziewczynami. Kupiłem sobie whiskey sour (ty cholerny relikcie 1957 roku! Kto pije dzisiaj mieszane drinki?) i odwróciłem się od baru. Jak fajtłapa to fajtłapa — zderzyłem się z niewysoką, ciemnowłosą dziewczyną i rozlałem połowę drinka. — Och, strasznie przepraszam — powiedzieliśmy jednocześnie. Wyglądała na wystraszoną — przerażona łania. Chudziutka, drobne jak u ptaka kości, zaledwie metr pięćdziesiąt wzrostu, poważne, błyszczące oczy, duży nos (szajneh majdeleh! dziewczyna z plemienia!). Turkusowa, półprzeźroczysta bluzka, pod bluzką różowy biustonosz, świadectwo ambiwalentnego stosunku do współczesnych obyczajów. Starcie naszych wstydliwości wykrzesało iskrę, poczułem żar w kroku, żar na policzkach, odebrałem bijące od niej mocne ciepło odwzajemnionego zapłonu. Czasami trafia cię to w sposób tak oczywisty, że zaczynasz się zastanawiać, dlaczego wokół nie wybuchają owacje. Znaleźliśmy maleńki stolik i przedstawiliśmy się sobie ochrypłymi głosami. Mickey Bernstein, Eli Steinfeld. Eli, Mickey. Co taka miła dziewczyna jak ty robi w takim miejscu?
Była studentką drugiego roku z Hunter, zarządzanie, rodzina z Kew Gardens; dzieliła mieszkanie na Trzeciej i Siedemdziesiątych z czterema innymi dziewczynami.
Już myślałem, że znalazłem nam locum na noc — tylko sobie wyobraźcie, Eli szmendric rozbija bank — ale szybko nabrałem przekonania, że mieszkanie to w zasadzie dwie sypialnie oraz wnęka kuchenna i nie projektowano go z myślą o przyjmowaniu tylu gości. Szybko i chętnie Mickey poinformowała mnie, że nieczęsto odwiedza lokale dla samotnych, tak naprawdę to niemal nigdy, ale koleżanka, z którą dzieli pokój, wyciągnęła ją dzisiaj na miasto z okazji początku przerwy wielkanocnej. Wskazała na koleżankę — wysoką, chudą gapę z pokrytą trądzikiem twarzą, całkowicie pogrążoną w rozmowie z chudym jak tyka, niezgrabnym, niechlujnym i brodatym typem ubranym według kwiecistej mody z 1968 roku, i tak się tu znalazła, niepewna siebie, ogłuszona hałasem, czy nie mógłbym zamówić dla niej wiśniowej coli? Szarmancki, światowy Steinfeld przygwoździł gestem przechodzącego obok Marsjanina i złożył zamówienie. Dolca proszę. Uuuuch! Mickey zapytała, co studiuję. Wpadłem w pułapkę. W porządku, pedancie, czas się ujawnić. — Filologia wczesnośredniowieczna. Rozkład łaciny na języki romańskie. Mógłbym śpiewać ci sprośne ballady po prowansalsku, ale mam okropny głos. — Mickey roześmiała się, zbyt głośno. — Och, ja też mam straszny głos — krzyknęła. Ale możesz wyrecytować którąś, jeśli chcesz. — Zawstydzona, wzięła mnie za rękę, bo ja przecież byłem zbyt uczony, by wziąć za rękę ją. Powiedziałem, niemal wywrzaskując słowa w otaczający nas hałas:
I tak dalej. Podbiłem ją zupełnie.
— Czy to było bardzo świńskie? — zapytała, kiedy skończyłem.
— Wcale nie. To czuła pieśń miłosna, Bernart de Ventadorn, XII wiek.
— Recytowałeś tak pięknie. Przetłumaczyłem jej to i poczułem bijące we mnie fale czołobitnego szacunku. Weź mnie, zrób to — przekazywała telepatycznie. Wyliczyłem sobie, że miała do tej pory sześć stosunków z dwoma różnymi mężczyznami i ciągle czekała nerwowo na pierwszy orgazm, jednocześnie zastanawiając się poważnie nad tym, czy nie pozwala sobie na zbyt wiele zbyt wcześnie. Byłem skłonny zrobić wszystko, co w mojej mocy, dmuchałem jej w ucho i szeptałem maleńkie perełki po prowansalsku. Ale jak możemy się stąd wynieść? Dokąd pójdziemy? Rozejrzałem się dziko dookoła. Timothy obejmował przerażająco piękną dziewczynę z falującymi kaskadami błyszczących, kasztanowatych włosów. Oliver złapał dwa ptaszki, brunetkę i blondynkę, tak działał jego wdzięk wieśniaka. Ned wciąż zalecał się do swej kluchowatej cizi. Być może któryś z nich znajdzie jakieś rozwiązanie — mieszkanie w pobliżu, dla każdego sypialnia. Odwróciłem się do Mickey, która powiedziała:
— W sobotę wieczorem mamy takie małe przyjęcie. Przyjdzie paru naprawdę dobrych muzyków, to znaczy klasycznych i może gdybyś miał wolny wieczór…?
— W sobotę wieczorem będę w Arizonie.
— Arizona? To ty jesteś z Arizony?
— Jestem z Manhattanu.
— Więc czemu… to znaczy nie słyszałam jeszcze, żeby ktoś jechał na Wielkanoc do Arizony. To coś nowego.
Na jej ustach pojawił się nieśmiały cień uśmiechu.
— Przepraszam. Masz tam dziewczynę?
— Nic z tych rzeczy.
Wierciła się na stołku, nie chcąc nalegać i nie wiedząc, jak skończyć przesłuchanie. Strzeliła nieuniknionym pytaniem:
— Więc czemu tam jedziesz?
To mnie uciszyło. Co jej mogłem powiedzieć? Od piętnastu minut grałem bardzo zwyczajną rolę, napalony student na łowach, bar samotnych na East Side, wstydliwa, lecz chętna dziewczyna, tylko podkręcić ją trochę ezoteryczną poezją, ponad blatem stołu spotykają się oczy, kiedy znów cię zobaczę, szybki wielkanocny romans, dziękuję za wszystko, do widzenia. Zwykły studencki walczyk. Lecz jej pytanie uruchomiło drzwi zapadni i wtrąciło mnie w inny, mroczny świat, świat fantazji, świat sennych zwid, w którym poważni młodzi ludzie myślą o tym, jak na wieczność wyzwolić się z mocy śmierci, w którym niedopierzeni naukowcy wbijają sobie w głowę wiarę, że wpadł im w ręce tajemniczy manuskrypt objawiający tajemnice antycznego, mistycznego kultu. Tak, mogłem jej odpowiedzieć, jedziemy na poszukiwanie sekretnej siedziby Bractwa Czaszek i widzisz, mamy nadzieję przekonać Powierników, że jesteśmy kandydatami godnymi Próby i oczywiście jeśli jej dostąpimy, jeden z nas musi z własnej woli oddać życie za innych, a jeden musi zostać zamordowany i jesteśmy przygotowani na te warunki, ponieważ dwóch szczęściarzy nie umrze nigdy. Dziękuję ci, H. Riderze Haggardzie, to dokładnie tak. Rozważając kontrast między Manhattanem tej właśnie chwili i mym nieprawdopodobnym, arizońskim snem znów poczułem to uczucie ostrej niezgodności, dyslokacji. Słuchaj, mogłem jej powiedzieć, konieczny jest akt wiary, mistycznej akceptacji, trzeba sobie powiedzieć, że życie nie składa się wyłącznie z dyskotek, linii metra, butików i wykładów. Trzeba uwierzyć w istnienie sił, których natury nie da się wytłumaczyć. Wierzysz w astrologię? Oczywiście, i wiesz, co myśli o tym New York Times. Więc ośmiel się zaakceptować coś więcej. Jak my. Odłóż na bok samoświadomą i — och! — jakże współczesną negację nieprawdopodobnego, dopuść możliwość istnienia Bractwa, istnienia Próby, istnienia wiecznego życia. Jak można im zaprzeczyć bez sprawdzenia? Czy stać cię na ryzyko błędu? Tak więc — jedziemy do Arizony, we czterech: ten potężny z jeżykiem, ten, o, grecki bóg i ten spięty gość rozmawiający z tłustą dziewczyną. I ja. I chociaż niektórzy z nas mają więcej wiary niż inni, to jednak każdy wierzy, przynajmniej częściowo, w Księgę Czaszek. Pascal wybrał wiarę, ponieważ szansę przemawiają przeciw niewierzącym; któż chciałby odrzucić Raj odmawiając poddania się Kościołowi. I my dokonaliśmy podobnego wyboru — my, gotowi przez tydzień robić z siebie głupków w zamian za jakąś szansę zdobycia czegoś, co jest ponad wszelkimi nagrodami, a przecież stracić możemy w najgorszym razie tylko to, co wydaliśmy na benzynę. Ale nie powiedziałem tego Mickey Bernstein. Muzyka była zbyt głośna i przecież we czterech złożyliśmy straszną studencką przysięgę, że nikomu nie wyjawimy naszego sekretu. Zamiast tego powiedziałem: