Выбрать главу

Twarz mu płonęła. Diabeł — kusiciel. Eli musiał mu wszystko powiedzieć, Karl i ja, ja i Karl. Roztrzaskałbym mu za to łeb. Uśmiechnięty Ned krążył wokół mnie; poruszał się jak kot, jak zapaśnik gotowy do ataku. Mówił cicho, niemal gruchał.

— Chodź, Ol. Rozluźnij się. LuAnn się nie dowie. Ja nie gram „w pocałuj i powiedz kto”. Chodź Ol, zróbmy to, zróbmy to wreszcie. Znamy się dobrze. Wystarczająco długo trzymaliśmy się z dala od siebie. To ty, Oliverze, to prawdziwy Oliver chce wyjść z ukrycia i nadszedł właściwy moment, byś mu na to pozwolił. Pozwolisz mu, Ol? Pozwolisz mu? Teraz masz szansę. Jestem tu.

I Ned podszedł do mnie. Podniósł głowę i spojrzał mi w oczy. Drobny, niski Ned, sięgał mi głową do piersi. Jego palce poruszały się lekko po mym ramieniu.

— Nie — powiedziałem, potrząsając głową. — Nie dotykaj mnie, Ned. — Ale on nadal się uśmiechał. I nadal mnie pieścił.

— Nie odrzucaj mnie — szepnął. — Nie zaprzeczaj mi. Bo jeśli mi zaprzeczysz, zaprzeczysz sobie, zaprzeczysz prawdzie własnego istnienia, a tego nie możesz zrobić. Oliverze, prawda? Nie, jeśli chcesz żyć wiecznie. Jestem stacją, na której w tej podróży musisz się zatrzymać. Wiedzieliśmy o tym od lat, ukrywaliśmy tę wiedzę gdzieś, głęboko. A teraz wyszła ona z ukrycia, Ol. Wszystko teraz wyszło z ukrycia, zbiegło się; czas zmierza do tego punktu, Ol, do tego miejsca, do tego pokoju, do tej nocy. Tak? Tak? Powiedz tak, Oliverze. Powiedz tak!

40. Eli

Nie wiedziałem już, kim jestem i gdzie jestem. Zapadłem w trans, w oszołomienie, w komę. Nawiedzałem sale Domu Czaszek snując się jak swój własny duch po chłodnych, ciemnych w ciemnościach nocy korytarzach. Kamienne rzeźby czaszek patrzyły na mnie ze ścian z uśmiechem i ja uśmiechałem się do nich. Puszczałem do nich oczka, posyłałem im całusy. Patrzyłem na biegnące w nieskończoność rzędy potężnych dębowych drzwi — wszystkie zamknięte — a w mej świadomości pojawiały się tajemnicze imiona: to pokój Timothy’ego, to — Neda, to — Olivera. Kim oni są? A tu mieszka Eli Steinfeld. Kto? Eli Steinfeld. Kto? E. Li. Stein. Feld. Kilka nie zrozumiałych dźwięków. Grupka martwych sylab. E. Li. Stein. Feld. Idźmy dalej. Ten pokój należy do brata Antoniego, w tym mieszka brat Bernard, w tym brat Javier, w tym brat Klaudiusz, i brat Miklos, i brat Maurycy, i brat Leon, i brat taki, i brat owaki, i kim są ci bracia, co znaczą ich imiona? Oto kolejne drzwi. Tu muszą spać kobiety. Otwarłem najbliższe. Cztery łóżka, a na nich cztery kobiety z krwi i ciała, nagie, leżące wśród plątaniny pogniecionych prześcieradeł. Wszystko odkryte: uda, pośladki, piersi, krocza. Rozchylone usta w pogrążonych we śnie twarzach. Mogłem do nich wejść, mogłem wejść w ich ciała, mogłem je posiąść, wszystkie cztery, jedną po drugiej. Ale nie. Dalej, do pokoju bez dachu, gdzie pomiędzy belkami sufitu prześwitują jasne gwiazdy. Tu jest chłodniej. Czaszki na ścianach. Plusk fontanny. Przeszedłem przez wspólne pokoje. To tutaj wtajemniczano nas w Osiemnaście Misteriów. Tutaj ćwiczyliśmy świętą gimnastykę. Tutaj jedliśmy nasze specjalne posiłki. A tam — otwór w podłodze, omphalos, tam jest pępek Wszechświata, wrota do Otchłani. Muszę zejść w dół. W dół, niżej. Stęchły zapach. Żadnego światła. Prowadząca w dół droga wyrównuje się, to nie Otchłań, to tylko tunel, pamiętam go. Kiedyś tu już byłem, szedłem w drugą stronę. Teraz przegroda, kamienna bryła. Poddaje się, przesuwa! Za nią tunel. Naprzód, dalej, dalej. Puzony i klarnety altowe, chór basów, słowa Requiem drżą w powietrzu: Rex tremendae majestatis, qui salvandos salvas gratis, salva me, fons pietatis. Wyjście. Wyszedłem na polankę, z której niegdyś po raz pierwszy wstąpiłem do Domu Czaszek. Przede mną jałowa ziemia, skarłowaciała pustynia. Za mną — Dom Czaszek. Nade mną gwiazdy, księżyc w pełni, sklepienie niebios. Co teraz? Wahając się poszedłem przez polankę, minąłem stojący na jej granicy rząd czaszek jak piłki do koszykówki i ruszyłem ścieżką wiodącą w pustynię. Szedłem bez celu, nogi niosły mnie same, szedłem godziny, dni, tygodnie.

Nagle po prawej dostrzegłem wielki, masywny głaz, ciemny i szorstki w dotyku, przydrożny znak, wielką, kamienną czaszkę. W świetle księżyca głęboko rzeźbione rysy były ponure i ostre, w czarnych zagłębieniach kryły się oceany nocy. Bracia, medytujemy tutaj. Kontemplujmy czaszkę pod twarzą. Więc ukląkłem. I — używając technik, których nauczył mnie pełen miłości brat Antoni — wysłałem przed siebie duszę, otoczyłem nią kamienną czaszkę, oczyściłem się z wszelkiej podległości śmierci. Znam cię, czaszko! Czaszko, nie lękam się ciebie! Czaszko, pod skórą noszę twą siostrę! I roześmiałem się z czaszki, i zabawiłem się zmieniając ją, najpierw w gładkie, białe jajo, później w kulę z różowego alabastru z mnóstwem żółtych żyłek, później w kryształową sferę, której głębię poznałem. Sfera ukazała mi złote wieże Atlantydy, włochatych mężczyzn w kosmatych futrach, wywijających koziołki przed bykami namalowanymi na ścianach zadymionej jaskini. Pokazała mi Olivera, nieruchomego i zmordowanego, spoczywającego w ramionach Neda. Przekształciłem sferę w chropowatą czaszkę, prymitywnie wyrzeźbioną w czarnym kamieniu i — zadowolony — wróciłem nierówną ścieżką do Domu Czaszek. Nie wszedłem do podziemnego przejścia, lecz ominąłem budynek, przeszedłem wzdłuż fasady długiego skrzydła, w którym przyjmowaliśmy nauki braci i doszedłem aż do jej końca; tam gdzie zaczynała się ścieżka dochodząca do pól uprawnych. W świetle księżyca poszukałem chwastów i nie znalazłem ich. Pogładziłem małe krzaczki pieprzu. Pobłogosławiłem jagody i korzenie. Oto święte pożywienie, oto pożywienie prawdziwe, oto pożywienie życia wiecznego. Uklęknąłem między rzędami na zimnej, mokrej, błotnistej ziemi i modliłem się, by przebaczenie dosięgło także mnie, za moje winy. Poszedłem później do kopczyka usypanego na zachód od Domu Czaszek. Wspiąłem się nań, zdjąłem szorty i — nagi pośród nocy — wykonałem święte ćwiczenia w oddychaniu, kucając, wdychając ciemność, mieszając ją wewnętrznym oddechem, wyciągając z niej moc i obdarzając tą mocą organy wewnętrzne. Moje ciało rozpłynęło się, nie miało masy i ciężaru. Unosiłem się, tańcząc, na kolumnie powietrza. Wstrzymywałem oddech na stulecia. Leciałem przez eony. Zbliżyłem się do prawdziwego stanu łaski. Teraz należało przeprowadzić rytuał gimnastyki, więc odbyłem go, poruszając się z wdziękiem i zręcznością, jakich nie osiągnąłem nigdy przedtem. Skłony, piruety, skręty, skoki. Wzlatywałem w powietrze, klaskałem w dłonie, badałem sprawność każdego z mięśni. Sprawdzałem się aż do ostatecznych granic.

Nadchodził świt.

Padł na mnie pierwszy promień słońca wstającego zza wzgórz na wschodzie. Przyjąłem pozycję słonecznego lotosu i wparzyłem się w rosnący na horyzoncie punkt różanego światła; wypiłem oddech słońca. Moje oczy stały się bliźniaczymi przewodami, święty ogień przeskakiwał przez nie i wnika w labirynt mego ciała. A ja kontrolowałem go, kierowałem tym wspaniałym blaskiem, jak tylko chciałem, kierując ciepło tam, gdzie sprawiało mi to największą przyjemność: do lewego płuca, do śledziony, do wątroby, do prawego kolana. Słońce przerwało linię horyzontu i wypłynęło na niebo, już w pełni widoczne, doskonała kula; czerwień poranka szybko zmieniła się w złoto dnia i ja zaczerpnąłem swą cząstkę z jego promieniowania.