Выбрать главу

— Och, nie, och, nie — wyjąkał. Zbliżyła się do niego.

Wkrótce poszli do łóżka. Ale nie był zdolny do niczego. Znalazł w apteczce środek zaradczy, ale to, co po nim nastąpiło, równie dobrze mogło rozgrywać się między dwiema maszynami. W końcu Jannika odwróciła się, cicho płacząc, a Hugh poszedł szukać butelki.

Obudził ją wiatr. Leżała przez jakiś czas przysłuchując się jego dudnieniu o ścia­ny. Sen odszedł ją całkowicie. Otworzyła oczy i spojrzała na zegarek; jego świecąca tarcza powiedziała jej, że minęły trzy godziny. Równie dobrze mogła wstać z łóżka. Może uda jej się poprawić nastrój Hugha.

Główny pokój był wciąż oświetlony. Hugh spał rozciągnięty w fotelu, obok którego stała butelka. Jakże głębokie były zmarszczki na jego twarzy.

Jak głośno świstał wiatr. Zapewne czoło burzy, które, jak zapowiadała służba meteorologiczna, miało znajdować się nad morzem, nagle i nieoczekiwanie skręciło w tym kierunku. Meteorologia na Medei nie była jeszcze nauką ścisłą. Biedni ouranidzi; ich święto się nie udało, a oni sami, rozrzuceni po okolicy, byli w nie­bezpieczeństwie. Zazwyczaj potrafili latać nawet podczas huraganu, ale zawsze kilku spotykało nieszczęście — uderzenie pioruna, ciśniecie o skały czy zaplątanie w gałęziach drzewa. Chorzy i ranni ucierpią najwięcej.

A’i’ach.

Jannika zacisnęła powieki i usiłowała sobie przypomnieć, jak ciężkie są jego rany. Ale wszystko było tak strasznie pomieszane; Hugh odwrócił jej uwagę i mo­mentalnie znalazła się poza zasięgiem nadajnika. Poza tym A’i’ach i tak nie mógł być od razu pewien swego stanu. Może nie był poważny. Może i był. On sam mógł już teraz być martwy albo skazany na śmierć, jeśli nie otrzyma pomocy.

Ona była za to odpowiedzialna — może nie winna, wedle moralistycznej definicji, ale odpowiedzialna.

Postanowienie umocniło się w niej. Jeśli pogoda nie przeszkodzi temu, poleci go szukać.

Sama? Tak. Hugh by protestował, opóźniał, może nawet zatrzymał ją siłą. Nagrała dla niego wiadomość, zastanowiła się, czy nie jest zbyt bezosobowa, ale zdecydowała się nie układać czegoś bardziej uczuciowego. Tak, chciała się pogodzić i myślała, że on też chce, ale płaszczyć się nie będzie. Znowu włożyła ubranie polowe, dodała do niego kurtkę wkładając do kieszeni kilka kostek koncentratu i wyszła.

Wiatr szalał wokół niej, huu-huu, niczym potop, przez który musiała się przedzierać. Chmury skupiły się ciężkie i niskie. Czerwone tam, gdzie kryła się za nimi Argo. Zdawało się, że olbrzymia planeta przelatuje pośród poszarpanych zasłon. Na podwórzu wznosiły się tumany kurzu siekąc ją po skórze. Poza nią na zewnątrz nie było nikogo.

W hangarze włączyła komputer, by podał jej ostatnią prognozę. Była zła, ale nie przerażająca, pomyślała. (A jeśli się rozbije, to co to za strata, dla niej czy kogokolwiek innego?)

— Wracam na pole badań — powiedziała do mechanika. Próbował ją odwieść Od tego zamiaru, ale zażądała posłuszeństwa stosownie do swego statusu. Nigdy nie lubiła tego, ale duchy starej ojczyzny nauczyły ją, jak się to robi.

— Żadnych sprzeciwów — rzekła. — Proszę przygotować się do otwarcia hangaru i udzielenia mi pomocy, gdyby było trzeba. To rozkaz.

Mały pojazd dygotał i uderzał w grunt. Start wymagał dużej sprawności — miała trochę kłopotów, gdy podmuch nieomal ją przewrócił — ale gdy znalazła się w powietrzu, śmigacz uparcie sunął naprzód. Uniósłszy się ponad pokrywę Chmur zobaczyła, jak faluje niczym morze, Argo zaś wystaje jak daleki szczyt, a gwiazdy i inne księżyce błyskają nad głową. Na północy gromadziła się jesz­cze głębsza i wyższa ciemność — czoło burzy. Pogoda naprawdę się pogorszy w ciągu najbliższych paru godzin. Jeśli szybko nie wróci, to lepiej się w ogóle nie wybierać.

Lot na pole bitwy zabrał niewiele czasu. Kiedy pilot inercyjny dowiózł ją na miejsce, zatoczyła krąg, włożyła hełm na głowę i włączyła nadajnik. Jej puls stał się nieregularny; w ustach zaschło.

— A’i’ach — wyszeptała — bądź żywy, proszę cię, bądź żywy.

Zapaliło się zielone światełko; przynajmniej jego nadajnik znajdował się na polanie. A on? Musiała siłą woli wprowadzić się w stan kontaktu psychicznego.

Słabość, ból, szelest liści, hałas uderzających o siebie gałęzi…

— A’i’ach, wytrzymaj, ląduję!

Poryw radości. Tak, odebrał jej wezwanie.

Lądowanie na pewno będzie ryzykowne. Pojazd potrafił opuszczać się pionowo, miał znakomity radar i sonar, komputer i manipulatory, które samodzielnie przeprowadzały większość manewrów. Niemniej jednak nie było w dole zbyt wiele wolnego miejsca; polanę przedzielała na dwie części rozpadlina i choć otaczający las służył jako dość dobra zasłona od wiatru, jednak mogą się trafić złośliwe powiewy i zawirowania.

— Boże, zawierzam ci siebie — powiedziała i raz jeszcze, tak jak wiele razy poprzednio, pomyślała, jak ciężko Hughowi musi być z jego ateizmem.

Mimo to, jeśli odczeka jeszcze chwilę, straci całą odwagę. W dół! Opadanie było gwałtowniejsze, niż się spodziewała. Najpierw wpadła w kłębo­wisko chmur, potem już była pod nimi, ale w szponach wściekłego wichru, wreszcie ujrzała, jak sięgają po nią wierzchołki drzew. Pojazd kołysał się, nurkował, skręcał. Czyżby popełniła niewybaczalne głupstwo? Naprawdę nie chciała żegnać się z tym życiem…

Udało .się jej jednak i przez wiele minut siedziała bez sił. Kiedy się poruszyła, uczuła, jak całe jej ciało przenika ból minionego napięcia. Jednak cierpienie A’i’acha nie opuściło jej. Powodowana tą potrzebą odpięła pasy i ruszyła naprzód.

Potężny łoskot targał otaczającą ją czarną palisadą drzew; gałęzie jęczały, korony burzyły się niczym piana. Jednak na dole, blisko gruntu, powietrze choć niespokojne, było jednak cichsze, niemal ciepłe. Niewidoczna Argo barwiła chmury, co dawało wystarczającą ilość światła, by nie musiała włączać latarki. Nie znalazła ani śladu zabitych ouranidów. No, przecież nie mieli kości, więc dromidzi zjedli każdy strzęp. Cóż za potworny przesąd… Gdzie jest A‘i’ach?

Znalazła go po kilku minutach poszukiwań. Leżał za kolczastym krzewem, w który wplątał swe czułki, by się utrzymać na miejscu. Jego ciało wypuściło cały gaz i leżało jak pusty worek; oczy jednak błyszczały i był w stanie mówić owym przenikliwym, dmącym językiem swego ludu, który miał swoją melodię, jak Jannika się o tym przekonała.

— Niech radość tchnie na ciebie. Nie sądziłem, że nadejdziesz. Witaj, samotnie tu było.

Ostatnie słowa wypowiedziane zostały z dreszczem zgrozy. Ouranidzi nie znosili długiej rozłąki ze swoim Rojem. Niektórzy ksenolodzy sądzili, że ich świadomość jest bardziej zbiorowa niż osobnicza. Jannika odrzucała ten pogląd — chyba że odnoszono go do innych gatunków spotykanych w innych miejscach strony przyplanetarnej. ATach miał własną duszę!

Uklękła.

— Jak się czujesz?

Dźwięki jego mowy wymawiała nie lepiej niż on jej, ale ATach nauczył się ją rozumieć.

— Czuję się już lepiej, skoro jesteś obok mnie. Utraciłem wiele krwi i gazu, ale rany się już zamknęły. Osłabłszy, usiadłem na drzewie, dopóki Bestie nie odeszły. Tymczasem podniósł się wiatr. Pomyślałem, że w moim stanie lepiej nie lecieć wraz z nim. Nie mogłem jednak zostać na drzewie, bo i tak wiatr by mnie strącił. Wypuściłem więc resztę gazu i doczołgałem się do tego schronienia.

Jego słowa wyrażały o wiele więcej niż tylko to suche stwierdzenie. Denotacja była lakoniczna i spokojna; konotacja ani trochę. A’i’ach będzie potrzebował przynajmniej całego dnia, by zregenerować .dość wodoru na powtórny wzlot (dokładny termin zależał od tego, do jak wielkiej ilości pokarmu zdoła dotrzeć przy swych ranach), o ile jakiś drapieżca nie znajdzie go najpierw, co było zupełnie prawdopodobne. Janika wyobrażała sobie, jaki zalałby ją potop cierpienia, trwogi i męstwa, gdyby miała na sobie hełm.