Выбрать главу

Pomogła mu wydostać się z rzeczy-która-ją-przywiozla i wysunęła rurkę. Przez nią pił gaz, powiew nowego życia. Rany mu dokuczały, gdy jego kuliste ciało powiększało się, ale mógł to zignorować.

Potrzebował jej ciężaru, który by utrzymywał go przy ziemi w drodze do rozpa­dliny. Palce i czułki splotły się razem, a mimo to wichura o mało ich nie poniosła. Gdyby napełnił się do całkowitych rozmiarów, łatwo mógłby z nią ulecieć. Powietrze atakowało i wyło, rzucało nim, chciało cisnąć w ciernie… jakże strasznie było na ziemi!

A jeszcze gorzej opuszczać się poniżej jej powierzchni. Drżał, przepełniony uczuciem, które ledwie rozpoznawał. Gdyby Jannika była z nim w kontakcie, powiedziałaby mu, że ludzie nazywają to uczucie przerażeniem. Człowiek albo dromid, opanowany przez nie w takim stopniu, uciekłby od tego miejsca. A’i’ach zaś przemienił je w moc pchającą go naprzód, bo przez nie on też stawał się kimś zupełnie innym.

Na brzegu otoczyła go ramionami tak daleko, jak tylko mogła sięgnąć, przyłożyła usta do jego sierści i rzekła:

— Życzę ci powodzenia, drogi A’i’achu, drogi, dzielny A’i’achu. Powodzenia i niech cię Bóg zachowa. — Te słowa wypowiedziała we własnym języku; gestu też nie rozpoznał.

Dała mu do trzymania cylinder, który rzucał silny strumień światła. Zobaczył, jak poszarpane zbocze opada w dół, i pomyślał, że jeśli zostanie o nie rzucony, to już po nim. Wówczas jego duch, nie chroniony ciałem, odbędzie straszliwą podróż, zanim osiągnie Zaświat — o ile w ogóle go osiągnie, a nie ulegnie rozerwaniu (porozrzucaniu po świecie. Szybko, nim zdołały go porwać zmącone wiatry, rzucił się. w dół ponad krawędzią. Zmniejszył swą objętość. Zaczął opadać.

Trwoga, w miarę jak zamykały się wokół niego ściany i mrok, była rozkoszą, jakiej dotąd nie zaznał. W sercu czuł płonącą świadomość. O, tak, człowiek pokazał mu nie znane dotąd nieba.

W woni wilgoci wykrył jeszcze ostrzejszy zapach. Podążył w tym kierunku. Światło jego latarki omiotło Bestię rozciągniętą na ostrym osypisku, dyszącą ciężko i wściekle patrzącą na niego. Za pomocą odrzutu i syfonowania ustawił się poza jej zasięgiem i wypowiedział, tak jak umiał, słowa w języku ludzi:

— Sszylesszalem sze uratofffasz.

* * *

Z głębiny swego miejsca śmierci Erakoum spojrzała w górę na Latacza. Ledwie widziała jego zarysy: wielki, blady księżyc skryty za jasnym światłem. Zdumienie otrząsnęło ją z senności. Czyżby jej wróg podążył za nią aż tu, na dół, w swej złośliwości?

Dobrze! Umrze w boju, a nie w bólach, które ją rozdzierały.

— Chodź tu i walcz! — krzyknęła chrapliwie. Gdyby mogła zatopić w nim zęby, wypić ostatni haust jego krwi… Wspomnienie tamtego smaku przeszyło ją niczym słodka błyskawica. Przez te późniejsze chwile, które nie chciały się skończyć, cały czas myślała, że gdyby nie wypiła tamtych kropli krwi, już by nie żyła.

Ich cudowne działanie już zanikło. Poruszyła się, przybierając postawę obronną. Przeszył ją ból, a potem nicość.

Kiedy się ocknęła, Latacz wciąż czekał. Poprzez dudnienie w jej uszach przedzierały się jego słowa: „Sszylesszalem sze uratoffasz”.

Ludzka mowa? Więc to była ta istota, którą ludzie obdarzyli przychylnością, podobnie jak ją. Musiała to być ona, choć promień padający z jej głowy został przyćmiony światłem z jej macek. Czyżby Hugh przez cały czas był związany z nimi obojgiem?

Erakoum próbowała utworzyć sylaby nigdy nie przeznaczone dla jej języka i gardła.

— Dzo gdzeż? Idź zdąd, idź.

Latacz odpowiedział. Nie potrafiła go zrozumieć, tak samo jak on nie rozumiał tego, co mówiła ona. Z pewnością przyleciał tu w dół, by się upewnić, że to ona, albo żeby naigrawać się z niej, dopóki nie umrze. Erakoum wyciągnęła słabnące ramię po włócznię. Nie mogła już jej rzucić, ale…

Z nieświadomości, gdzie mieszkała dusza Hugha, doszła nagle do niej informacja: On chce cię uratować.

Niemożliwe. Ale… był to przecież Latacz. Na wpół w malignie, Erakoum pamiętała jednak, że Latacze rzadko kiedy potrafiły być tak cierpliwe.

Cóż gorszego mogło ją spotkać od śmierci? Nic. Legła grzbietem na odłamkach skalnych. Niech Latacz będzie jej zgubą lub jej Mardudekiem. Znalazła w sobie odwagę, by zaniechać walki.

Kształt zawisł nad nią. Jej sierść odebrała niewielkie zawirowania; pomyślała mgliście, że jemu też w tym miejscu nie jest łatwo. Buchnęły z niego słowa; chciał coś wyjaśnić, ale była zbyt cierpiąca i zmęczona, by słuchać. Otoczyła swój pysk rękami. Czy zrozumie ten gest?

Może. Zbliżył się, z wahaniem. Trwała w nieruchomości. Nawet kiedy poczuła jego macki, nie poruszyła się.

Macki prześliznęły się po jej ciele, znalazły zaczepienie, zacisnęły się. Poprzez mgłę bólu dojrzała, jak Latacz wypełnia się gazem. Chciał unieść ją w górę — do Hugha?

Gdy wzleciał w górę, jej rany od noża otworzyły się i krzyknęła, zanim straciła przytomność.

Kiedy się ocknęła, leżała na darni, pod porywistym, czerwonym niebem. Pochylał się nad nią człowiek, mówiąc coś do małego pudełka, które odpowiadało głosem Hugha. Za nią leżał Latacz, wypuściwszy powietrze, trzymając się krzewu. Burza szalała; spadły pierwsze kąsające krople deszczu.

W tajemny sposób, właściwy łowcom, wiedziała, że umiera. Człowiek mógłby zasklepić te cięcia i ukłucia, ale nie potrafi oddać tego, co zostało utracone.

Wspomnienie… to, o czym mawiano, to, czego sama przelotnie posmakowała… „Krew Latacza. Ona mnie uratuje. Krew Latacza, jeśli mi ją da”. Nie była pewna, czy powiedziała to na głos, czy jej się tak wydawało. Znowu zapadła w mrok.

Kiedy się z niego jeszcze raz wynurzyła, Latacz znajdował się obok niej, zasłaniając jej ciało przed wiatrem. Człowiek ostrożnie nacinał nożem jedną z jego macek. Latacz wsunął mackę między kły Erakoum. Gdy deszcz rozszalał się na dobre, zaczęła pić.

* * *

Podwójny wschód słońca zawsze jest uroczy.

Jannika celowo opóźniła wieści dla Hugha. Chciała mu zrobić niespodziankę, najlepiej kiedy przestanie martwić się o swego dromida. A więc pora już nadeszła; Erakoum zostanie przez parę dni w szpitalu w Port Kato, co powinno być interesującym doświadczeniem dla wszystkich zainteresowanych, ale wyzdrowieje. A’i’ach już dołączył do swego Roju.

Kiedy Hugh obudził się ze swego długiego snu po czuwaniu u „łoża chorej”, Jannika zaproponowała piknik o świcie i ujęło ją to, jak szybko się zgodził. Pojechali śmigaczem w znane im miejsce na nadmorskich skałach, rozłożyli jedzenie i zaczęli wyglądać wschodu słońc.

Zrazu jedynymi światłami była Argo, gwiazdy i para księżyców. Powoli niebo rozjaśniło się, ocean zalśnił srebrem na błękicie, Fryksos i Helle zakrążyły wokół wielkiej planety. Pieśni natury rozległy się w powietrzu przesiąkniętym aromatem kwiatu plamkowca, podobnym do fiołków.

— Dostałam wiadomość z Ośrodka — oświadczyła, trzymając go za rękę. — To już pewne. Szybko rozwiązano sprawy chemiczne, po tej dodatkowej wskazówce o ożywiającym wpływie krwi.