Chrisoula uniosła się z miejsca.
— Handelek? Wymiana?
— Aha. Niallah odpowiada na pytania, snuje opowieści, śpiewa pieśni, pokazuje manewry, cokolwiek zechcemy. W zamian za to musimy jej grać ludzką muzykę, zwykle Schonberga; szaleje za nim.
Przeskakując przez skałę Erakoum wyraźnie ujrzała Sarhoutha na tle Maurdudeka. Księżyc zbliżał się ku słonecznej pełni przechodząc przez czerwony żar planety. Jego tarcza niewielka wobec jej ogromu zdawała się mniejsza dla oczu niż, plama, która również pojawiła się w polu widzenia, a jego zimne światło nieomal zniknęło jakiś czas temu, gdy księżyc przechodził ponad jednym z pasów wyraźnie otaczających Mardudeka. Pasy owe po zmroku jaśniały; mędrcy, tacy jak Yasari, uważali, że odbijają one światło słoneczne.
Przez chwilę Erakoum zapatrzyła się w ten widok: kule poruszające się w bezkresnej przestrzeni po okręgach wewnątrz większych okręgów. Wierzyła, że sama zostanie mędrcem; ale nie będzie to wkrótce. Czekał ją jeszcze drugi okres rozrodczy, odrzucanie i pilnowanie drugiego segmentu, pomoc w opiece nad młodymi, które z niego wyjdą; a potem stanie się samcem, którego czekały obowiązki w zakresie poczęć, dopóki ta potrzeba tak samo nie zaniknie i nie nadejdzie czas spokoju.
Z ukłuciem bólu przypomniała sobie swój pierwszy, bezpłodny rozród. Segment chodził chwiejnie tu i tam przez jakiś czas, dopóki nie upadł i nie umarł, jak wiele innych, tak wiele. To Latacze spowodowały tę klątwę. Musiały to być one, jak przepowiedział prorok Illdamen. Ich nowa metoda lotu na zachód, gdy się zestarzeją, aby nigdy nie powrócić, zamiast opaść na ziemię i oddać jej, gnijąc, swe szczątki, jak tego sobie życzy Mardudek, z pewnością rozgniewała Czerwonego Strażnika. Na Lud nałożony został obowiązek odwetu za ten grzech przeciwko naturalnemu porządkowi rzeczy. Dowodem był fakt, że samice, które na krótko przed zapłodnieniem zabiły i zjadły Latacza, zawsze wydawały zdrowe segmenty, które przynosiły żywe potomstwo.
Erakoum przysięgła sobie, że dziś wieczór ona będzie taką właśnie samicą.
Zatrzymała się, by zaczerpnąć tchu i rozejrzeć się po okolicy. Tutaj urwiska stanowiły granice fiordu, w którym woda była o wiele spokojniejsza niż znajdujące się poza nią morze, i jaskrawo odbijała światło padające ze wschodu. Ciemna plama zdradzała obecność masy pływających wodorostów. Może to właśnie rośliny r lego rodzaju, w którym pączkują Latacze w swym ohydnym dzieciństwie? Z tej odległości Erakoum nie potrafiła tego stwierdzić. Czasem dzielni przedstawiciele jej rasy wyprawiali się na kłodach drewna usiłując dotrzeć do tych wylęgarni i zniszczyć je, ale nie udawało się im to i często ginęli w zdradliwych olbrzymich falach.
Na zachodzie wznosiły się poszarpane, pokryte lasem wzgórza, gdzie czaiła się ciemność. Na tle ich cieni tańczyły błyski złocistych iskier tysiącami, milionami na całym terenie. Były to ogniste pajączki. Przez ponad sto dni i nocy żyły jako jaja, a potem robaczki głęboko ukryte w podszyciu leśnym. Teraz zaś Sarhouth przechodził przez Mardudeka dokładnie tą drogą, na której tajemniczo się pojawiały. Wypełzały na powierzchnię, rozpościerały skrzydła, które im wyrosły, i ulatywały, świecące, by się rozmnażać.
Kiedyś zdawały się Ludowi tylko przyjemnym dla oczu widokiem. Potem pojawiła się konieczność zabijania Lataczy… a te gromadziły się stadami, by żerować na chmarach pajączków. Nisko zawieszone, nieostrożne w swych swawolach, dawały się łatwiej zaskoczyć niż zazwyczaj. Erakoum uniosła włócznię z grotem z obsydianu; pięć innych miała przytroczonych do grzbietu. Pewna liczba Osób spędziła ten dzień zastawiając sieci i pułapki, ale ona uważała to za niepraktyczne; Latacze to nie zwykły skrzydlaty łup. W każdym razie ona chciała cisnąć włócznią, strącić ofiarę i zatopić kły w jej drobnym ciele sama!
Noc wokół niej była pełna szelestów. Napawała się zapachem gleby, roślin, gnicia, nektaru, krwi, dążeń. Ciepło, jakie dawał Mardudek, przesączało się przez chłodny wietrzyk, omywając jej sierść. Na wpół dostrzeżone przemykające się kształty, na wpół słyszane szelesty w podszyciu to jej towarzysze. Nie zebrali się w jedną grupę, ale poruszali się wedle własnego uznania, trzymając się mniej więcej w zasięgu słuchu. Ktokolwiek pierwszy zobaczy lub zwietrzy Latacza, da znać gwizdem.
Erakoum znajdowała się dalej od swoich towarzyszy niż ktokolwiek inny. Pozostali obawiali się, że promień światła strzelający w górę z niewielkiej skorupy na jej grzbiecie zdradzi ich wszystkich. Ona zaś nie uważała tego za prawdopodobne, skoro niebieskawa poświata była tak nieznaczna. Człowiek zwany Hughem dobrze jej zapłacił w towarach wymiennych za noszenie tego talizmanu, gdy o to prosił, oraz za późniejsze omawianie z nią jej przeżyć. Co do niej, to odczuwała wówczas mroczny dreszcz, nie przypominający niczego, z czymkolwiek dotychczas spotkała się na tym świecie; przychodziła do niej wiedza, jakby we śnie, ale bardziej realna. Korzyści warte były tej niewielkiej zawady podczas niektórych łowów… nawet dzisiejszych łowów.
Poza tym… było coś, czego nie powiedziała Hughowi, ponieważ on też wcześniej coś przed nią zataił. O tym czymś dowiedziała się bez słów ze świecącej skorupy snów.
Oto pewien Latacz również miał taką skorupę, przez co znajdował się w szczególnej więzi z człowiekiem.
Owe wielkie, groteskowe stworzenia szczerze zobowiązywały się do neutralności w konflikcie między Ludem i Lataczami. Erakoum nie miała im tego za złe. Ten świat nie był ich domem i nie można było oczekiwać, że możliwość wymarcia tutejszych mieszkańców cokolwiek ich obchodzi. Mimo to sprytnie wydedukowała, że będą chcieli zataić jednoczesne kontakty z przedstawicielami obu ras.
Skoro Hugh tak chciał, by tej nocy była związana z nim duchem, niewątpliwie inny człowiek chciał tego samego od jakiegoś Latacza. Toteż ze szczególną radością strąci właśnie tego Latacza. Poza tym szukanie bladego promienia pośród ognistych pajączków i gwiazd może naprowadzić ją na trop całej zgrai nieprzyjaciół. Odpocząwszy ruszyła w głąb lądu.
Erakoum polowała.
Przez całe życie Jannika Rezek tęskniła za krajem, w którym nigdy nie mieszkała.
Jej rodzice dopuścili się politycznej obrazy rządu Federacji Dunajskiej, który poinformował ich, że unikną domu reindoktrynacyjnego, jeśli zgodzą się dobrowolnie reprezentować swój kraj w kolejnym transporcie osadników na Medeę. Nie mieli więc praktycznie wyboru. Niemniej jednak ojciec powiedział jej później, że tuż przed zapadnięciem w sen hibernacyjny myślał o tej ironii, że gdy się obudzi, żaden z jego sędziów nie będzie już żył i nikomu już nie będzie zależało, a nawet nikt nie będzie pamiętał, o co w ogóle szło w tej sprawie. Już u celu podróży ojciec dowiedział się, że nawet Federacja Dunajska już nie istnieje.
Pozostawała w mocy zasada, że z wyjątkiem załóg statków żadna osoba nie miała drogi powrotu. Zbyt drogo kosztowała podróż, by sprowadzić na Ziemię pasażera — bezużytecznego wyrzutka z przeszłości. Rodzice Janniki starali się swoje wygnanie uczynić jak najmniej dotkliwym. Oboje fizycy, spotkali się z gorącym przyjęciem w Armstrong i jego rolniczym zapleczu. Na ile to było możliwe w skromnych warunkach na Medei, powodziło im się dobrze i w końcu zdobyli rzadki przywilej. Liczba ludzi mieszkających na Medei osiągnęła prawnie dopuszczalną granicę; przekroczenie jej spowodowałoby tłok w tych ograniczonychmiejscach, gdzie można było żyć, jak również zakłócenia w badanym środowisku. Aby zrównoważyć niepowodzenia rozrodcze, kilku parom na pokolenie zezwalano na posiadanie trojga dzieci. Wśród nich znaleźli się rodzice Janniki.