Выбрать главу

Toteż wszyscy, włączając w to przymusowo ją samą, uważali, że ma szczęśliwe dzieciństwo. Było ono również wysoce cywilizowane; zapisy molekularne, jakie zgromadził Ośrodek, obejmowały większość kultury wytworzonej przez ludzkość. Przemysł rozwinął się w końcu w takim stopniu, że lepiej sytuowane rodziny mogły sobie pozwolić na aparaturę odtwarzającą owe zapisy w takiej stereoskopii i stereofonii, jaka była potrzebna. Jej rodzice korzystali z tej możliwości, by złagodzić swą tęsknotę za ojczyzną, nie zastanawiając się nad tym, jakie skutki może to wywrzeć na młodych sercach. Jannika wychowywała się wśród ożywionych duchów: stare wieże w Pradze, wiosna w Czeskim Lesie, Boże Narodzenie w wiosce, której minione wieki niemal nie tknęły, sala koncertowa, gdzie muzyka triumfalnie falowała ponad świątecznie ubranymi słuchaczami, których było więcej niż wszystkich osadników w Armstrong, repliki wydarzeń, które ongiś wstrząsały Ziemią, pieśni, wiersze, książki, legendy, baśnie… Czasem zastanawiała się, czy przypadkiem jej zainteresowanie ksenologią nie zostało spowodowane przez ouranidów, którzy wyglądali jak lekkie, jasne duszki z bajek.

Dzisiaj, gdy Hugh wyszedł z Chrisoulą, stała przez chwilę patrząc za nimi. Pokój momentalnie zrobił się przytłaczający, jakby chciał ją stłamsić. Zrobiła tyle, ile mogła, by stał się bardziej przytulny, rozwieszając zasłony, obrazy, pamiątki. Teraz jednak zawalony był sprzętem, a Jannika nie znosiła bałaganu. Hughowi nie zależało na porządku.

Znowu powróciło pytanie: czy w ogóle mu na czymś jeszcze zależało? Gdy się pobierali, kochali się oczywiście, ale nawet ona uznała, że było to małżeństwo w znacznym stopniu z rozsądku. Oboje starali się o wyznaczenie na odległą placówkę, gdzie będą mieli największe szansę dokonania naprawdę znaczących, oryginalnych odkryć. Preferowano małżeństwa, wedle teorii, że mniej będą ich rozpraszać sprawy pozanaukowe niż samotnych. Kiedy tym małżeństwom rodziły pierwsze dzieci, z zasady przenoszono je do miasta.

Oboje wielokrotnie się o to spierali. Nacisk społeczny — uwagi, aluzje, wstydliwe unikanie tematu — coraz mocniej domagał się, by przyczynili się do reprodukcji biologicznej kolonii. W ramach zakreślonych liczbą mieszkańców pożądane było stworzenie jak największej puli genetycznej. Poza tym trochę już Jannika robiła się za stara na macierzyństwo. Hugh bardzo chciał zostać ojcem, ale z góry przesądzał, że ona zajmie się domem, podczas gdy on pozostanie przy ich dyscyplinie.

Nie powinna robić mu wymówek, gdy wróci ze swego poświęconego umizgom spaceru. Za często ostatnio traciła spokój ducha; robiła się z niej istna złośnica, aż Hugh jak huragan wybiegał z baraku lub chwytał butelkę whisky i lał ją w siebie. Nie był złym człowiekiem — w głębi ducha był dobry, spiesznie się poprawiła — często bezmyślny, ale z dobrymi intencjami. W jej wieku nic lepszego się nie trafi.

Chociaż… Poczuła gorąco na policzkach, wykonała gest, jakby chciała odpędzić wspomnienie, i nie udało się jej. Było to dwa dni temu.

Dowiedziawszy się od AYacha o Czasie Blasku, postanowiła zebrać okazy larw świecących żuczków. Do tej pory ludzie wiedzieli po prostu, że dorosłe insektoidy roiły się mniej więcej co rok. Skoro było to tak ważne dla mieszkańców Hansonii, powinna się dowiedzieć czegoś więcej o tym. Zaobserwować sama, poprosić o pomoc biologów, ekologów, chemików… Zapytała Pięta Maraisa, dokąd ma pójść, a on zaofiarował się, że ją tam zaprowadzi.

— Powinienem był dawno o tym pomyśleć — rzekł. — Żyjąc w próchnicy larwy muszą stymulować wzrost roślin.

Potrzebna była wilgotniejsza gleba niż ta, która otaczała Port Kato. Udali się więc do odległego o kilka kilometrów jeziora. Spacer był łatwy, ponieważ podszycie, mało rozwinięte ze względu na gęste listowie drzew, nie utrudniało marszu. Miękkie podłoże tłumiło odgłos kroków, drzewa tworzyły łukowate nawy, liczne promienie światła słonecznego przenikały przez mrok i zapachy lasu, by sięgnąć ziemi lub odbić się od malutkich skrzydełek; dźwięki niczym lira dobywały się z nie­widzialnego gardła.

— Jak cudownie — odezwał się po jakimś czasie Pięt.

Patrzył na nią, nie przed siebie. Stała się nagle ostro świadoma jego jasnowłosej męskiej urody. I jego młodości, upomniała siebie samą. Ustępował jej wiekiem nieomal o dziesięć lat, choć był to człowiek dojrzały, rozważny, wykształcony — mężczyzna w każdym calu.

— Tak — wyrwało się jej. — Szkoda, że nie potrafię tego docenić tak jak ty.

— Nie jesteśmy na Ziemi — zauważył. Zdała sobie sprawę, że jej odpowiedź zabrzmiała mniej wymijająco, niż sobie tego życzyła.

— Nie użalałam się nad sobą — rzuciła szybko. — Nie myśl tak, proszę cię. Widzę tu piękno i oczarowanie, i swobodę, o tak, jesteśmy szczęśliwi na Medei. — Próba śmiechu: — No, wszak na Ziemi nie mogłabym nic zrobić dla ouranidów, nie?

— Kochasz ich, prawda? — spytał poważnie.

Skinęła głową. Położył dłoń na jej obnażonym ramieniu.

— Wiele w tobie miłości, Janniko.

Zmieszana, usiłowała spojrzeć na siebie z jego punktu widzenia. Oto kobieta średniego wzrostu, o figurze oszałamiającej, doskonale o tym wiedziała; ciemne włosy do ramion przetykane srebrnymi pasmami (tak by chciała, aby Hugh przekonywał ją, że zbyt wcześnie zaczęła siwieć), wydatne kości policzkowe, zadarty nos, ostry podbródek, cera o barwie kości słoniowej. Choć Piet był kawalerem, mężczyzna tak atrakcyjny nie powinien mieć trudności, mógł spotykać się z dziewczętami podczas wyjazdów do miasta i podtrzymywać znajomości przez holokom. Nie powinien tak jej adorować. Ona sama nie powinna się na to zgadzać. Pewnie, miała kilkakrotnie innych mężczyzn, zarówno przed, jak i po ślubie. Nigdy jednak w Port Kato — zbyt łatwo byłoby o komplikacje, a poza tym sama się Wyciekała, gdy Hugh miał jakiś romans na miejscu. Co gorsza, podejrzewała, że pięt widział w niej nie tylko partnerkę do jednorazowej przygody. Takie rzeczy mogą złamać życie.

— Och, spójrz — powiedziała i usunęła się od dotyku, by wskazać skupisko ostrosłupowych nasienników. Jednocześnie jej umysł przyszedł z pomocą. — Zapomniałam ci powiedzieć; dziś rozmawiałam z profesorem al-Ghazim. Wydaje nam się, że poznaliśmy powód metamorfozy i rojenia się świecących żuczków.

— Co takiego? — zamrugał oczyma. — Nie sądziłem, że ktoś się tym zajmuje.

— No więc był to… pomysł, który przyszedł mi do głowy, kiedy mój ouranid zaczął swoje rozważania na temat żuczków. On, to znaczy AYach, powiedział mi, tt czas zjawiska nie zależy ściśle od pory roku. Tu w tropikach to nie jest konieczne, ale wyznacza go Jason, księżyc — dodała, ponieważ nazwa nadana pmz ludzi najbardziej spośród wielkich satelitów zbliżonemu do planety, przy­padkiem była podobna do słowa przejętego przez ludzi od dromidów w regionie Enrigue, którym określali oni wiatr podobny do sirocco.

— On mówi, że metamorfozy następują podczas pewnych tranzytów Jasona przez tarczę Argo — ciągnęła. — W przybliżeniu co czterechsetny, dokładnie zaś wstępuje to co około stu dwudziestu siedmiu dni medeańskich. Tubylcy w tym regionie są równie świadomi istnienia i ruchów ciał niebieskich jak gdziekolwiek indziej. Ouranidzi mają święto w czasie rojenia się żuczków; to ich przysmak. No więc to podsunęło mi pomysł i połączyłam się z Ośrodkiem z prośbą o wyliczenia astronomiczne. Okazuje się, że miałam rację.