Выбрать главу

— Wyjaśnienie astronomiczne dla żyjącego pod ziemią robaka? — wykrzyknął Marais.

— No, z pewnością przypominasz sobie, że Jason wzbudza aktywność elektryczną w atmosferze Argo, podobnie jak Io w przypadku Jowisza… w Układzie Słonecznym, w którym krąży Ziemia! W naszym przypadku powstaje wiązka radiowa na jednej z generowanych częstotliwości, taki naturalny maser. Dlatego do Medei docierają owe fale tylko wtedy, gdy oba księżyce znajdują się na liniach węzłów. A następuje to właśnie w takich odstępach, o jakich wspominał mój znajomy. I faza też jest odpowiednia.

— Ale czy robaczki są w stanie wykryć tak słaby sygnał?

— Myślę, że jest to oczywiste. Jak to się dzieje, nie potrafię odpowiedzieć bez pomocy specjalistów. Pamiętaj jednak, że Fryksos i Helle nie powodują zbyt wielu zakłóceń. Organizmy bywają fantastycznie czułe. Czy wiesz, że wystarczy mniej niż pięć fotonów, by pobudzić czerwoną plamkę w twoim oku? Sądzę, że fale z Argo przenikają do gleby na głębokość paru centymetrów i zaczynają łańcuch reakcji biochemicznych. Nie ma wątpliwości, że jest to pozostałość ewolucyjna z czasów, kiedy orbity Jasona i Medei dokładnie odpowiadały porom roku. Zaś perturbacje nieustannie powodują zmiany w ruchu księżyców, wiesz o tym.

Milczał przez chwilę, nim się odezwał:

— Wiem, że jesteś wyjątkowym człowiekiem, Janniko.

Udało się jej odzyskać na tyle równowagę, by panować nad przebiegiem rozmowy, dopóki nie dotarli do jeziora. Tam, przez chwilę, znowu odczuła wstrząs.

Jezioro leżało za zasłoną gaju bambusowego, toteż dopiero gdy go minęli, zatrzymali się na brzegu wysłanym przypominającą mech darnią o barwie bursztynu. Nie tknięta przez człowieka w jej leśnym pucharze woda pieniła się, bulgotała, pachniała. Delikatne kolory i zapach żywych organizmów nie drażniły wzroku ni powonienia; tu były normalne… ale teraz przypomniała sobie srebrzystobłękitny połysk Jeziora Nezyderskiego w Federacji Dunajskiej. Oddech zaświszczał jej między zębami.

— Co się stało? — Pięt spojrzał tam, gdzie patrzyła. — Dromidzi?

W pewnej odległości pojawiło się kilka owych istot, które przybyły tu, by się napić. Jannika wpatrywała się w nie, jakby widziała je po raz pierwszy.

Najbliżej była młoda samica, zapewne jeszcze bezpotomna, miała bowiem sześć nóg. Ponad smukłym tułowiem o długim ogonie unosił się centaurowaty tors zakończony dwoma ramionami, a nad nimi osobliwie lisia głowa, która sięgnęłaby Jannice do piersi. Sierść dromida połyskiwała czarnoniebiesko w świetle słońc; Argo skryła się za drzewami.

Trójka czworonożnych matek pilnowała znajdującej się wśród nich ósemki małych. Jedna para potomstwa wskazywała przez swe rozmiary, że u ich matki wkrótce znowu wystąpi jajeczkowanie, zapłodnienie w czasie godów, a wkrótce potem odrzucenie drugiego segmentu i opieka nad nim, aż do narodzin. Kolejny dromid przeszedł już przez ten etap; chodził na dwóch nogach i przestał być już funkcjonalną samicą, ale męskie gonady jeszcze się u niego nie rozwinęły.

Nie było ani jednego samca w okresie rozrodczym. Tych zbytnio porywały żądze, niecierpliwość, gwałtowność, by szukali towarzystwa. Natomiast w grupie znajdowali się trzej osobnicy w wieku postseksualnym; posiwiali, ale mocni i opie­kuńczy. Ich dwunogi chód, szybki wedle kategorii ludzkich, nie mógł się jednak równać z błyskawicznie płynnymi ruchami ich towarzyszy.

Wszystkie dorosłe osobniki były uzbrojone w charakterystyczne dla epoki kamien­nej włócznie, toporki i noże; uzbrojenia dopełniały ich własne zęby mięsożerców.

Dromidzi zniknęli nieomal natychmiast, gdy Jannika ich zobaczyła; nie ze strachu, ale dlatego, że byli to mieszkańcy Medei, których metabolizm i życie były szybsze niż jej.

— Dromidzi — wydobyła z siebie.

Pięt przyglądał się jej przez chwilę, nim powiedział cicho:

— Oni tępią twoich ukochanych ouranidów. Mówisz mi, ze to się nasila tej nocy, gdy roją się świecące żuczki. Ale nie wolno ci ich nienawidzić. Dotknęła ich tragedia.

— Tak, problem bezpłodności, wiem. Ale czemu chcą, by razem z nimi ginęli ouranidzi? — Uderzyła pięścią w rozwartą dłoń. — Wracajmy do pracy, zbierajmy próbki i chodźmy do domu. Proszę cię, dobrze?

Rozumiał ją całkowicie.

…Odrzuciła wspomnienia i zajęła się przygotowaniami do nocnej wyprawy.

Hugh i Jannika wyruszyli nieco po zachodzie słońca. Śmigacze odleciały z szu­mem, osiągnęły średnią wysokość i przez chwilę krążyły, podczas gdy oboje wy­szukiwali właściwy kierunek i wymieniali przez radio pożegnania. Z dołu, w ostat­nich promieniach Kolchidy odbijających się od kadłubów, śmigacze wyglądały jak dwie łzy.

— Dobrych łowów, Jan.

— Fe! Nie mów tak.

— Przepraszam — rzekł sztywno i wyłączył nadajnik. Jasne, zachował się nietaktownie, ale czemu ona jest tak cholernie drażliwa?

Nieważne. Ma wiele pracy. Erakoum obiecała zjawić się o tej porze na Wzgórzach Katastrofy, jej grupa bowiem wybierała się najpierw na północ, wzdłuż wybrzeża, nim skieruje się w głąb lądu. Później nie będzie można przewidzieć, gdzie ją poniesie. Trzeba szybko odszukać jej nadajnik. Śmigacz Janniki zginął z oczu, kierując się w swoją stronę. Hugh włączył pilota inercyjnego i odchylił się W pasach, by jeszcze raz sprawdzić instrumenty. Robił to automatycznie, wiedział bowiem, że wszystko jest w porządku. Jego umysł błądził swobodnie.

Widok z kopuły kabiny był tytaniczny. W dole leżały wzgórza skryte w po­cętkowanych masach cienia, tu i ówdzie przetykane srebrnymi nitkami rzek lub przerywane rozpadlinami i skarpami. Dzielący planetę na dwie połowy Ocean Pierścieniowaty zmieniał wschodni horyzont w masę żywego srebra. Na zachod­nim niebie podwójne słońce pozostawiło po sobie purpurową poświatę. Nad głową niebo było już aksamitnie ciemne, a z każdym uderzeniem serca pojawiało się na nim coraz więcej gwiazd. Hugh dostrzegł parę księżyców tak blisko, że widać było ich tarcze oświetlone z jednej strony na rdzawo, z drugiej ha biało; dostrzegł też inne, ukazujące się jego oczom jako punkty światła na nieboskłonie. Rozpoznał je dzięki położeniu na niebie, na którym pełniły swą wartę wśród gwiazdozbiorów. W dole, nisko nad morzem, żarzyła się Argo — nie, raczej świeciła, jej wyższe chmury bowiem odbijały światło dnia niczym pasy jasności na ciemnoczerwonym tle. Jason zbliżał się do tranzytu, a jego średnica ką­towa przekraczała dwadzieścia minut łukowych; mimo to Hugh z trudnością odszukał go w tym blasku. W polu widzenia pojawiło się wybrzeże. Włączył detektor i ustawił napęd na swobodne unoszenie się w zawieszeniu. Zapaliła się na zielono lampka; nawiązał kontakt. Wzniósł pojazd na pełną wysokość trzech kilometrów. Częściowo postąpił tak dlatego, że chciał skupić się na napływających danych encefalicznych i potrzebował dużego marginesu bezpieczeństwa na błąd w pilotażu, a częściowo, ponieważ chciał znaleźć się poza zasięgiem wzroku i słu­chu tubylców, by jego obecność nie wpłynęła na ich postępowanie. Zająwszy stanowisko, włączył odbiornik w hełmie i umocował go na głowie; nie ważył zbyt wiele. Przekazane, wzmocnione, przetworzone, ponownie wzbudzone — wydarze­nia w układzie nerwowym Erakoum splotły się z wydarzeniami w jego układzie.

W żadnym wypadku nie osiągał w ten sposób pełnej świadomości dromida; przekaz i tłumaczenie były na to zbyt prymitywne. Hugh całe swe zawodowe życie poświęcił na uzyskiwanie możliwości zespolenia się z tym gatunkiem; przy maksymalnej cierpliwości, jaką on i Erakoum potrafili utrzymać przez te lata, doszedł ledwie do etapu interpretacji zebranych sygnałów. Szybkość procesów umysłowych tubylców raczej nie pomagała — poprzez powtarzanie i wzmacnia­nie — lecz przeszkadzała. Można by spróbować wyobrazić sobie poprzez pewną przybliżoną analogię przysłuchiwanie się szybkiej i prawie niesłyszalnej rozmowie, gdy gubi się prawie każde słowo, ponieważ prowadzona jest w języku, którego słuchający nie zna. Faktycznie zaś Hugh w ogóle nie odbierał myśli werbalnych: docierał do niego widok, dźwięk, zespół doznań zmysłowych, włączając w to również wewnętrzne, jak równowaga i głód, a także mgliste napomknienia o zmys­łach, których on sam zapewne nie posiadał.