Widział, jak przemyka pod nim ziemia, krzewy, gałęzie, stoki, gwiazdy i księżyce ponad poszarpanymi krawędziami; odczuwał ich zmienne kształty i fakturę pod kroczącymi stopami; słyszał przeróżne ciche odgłosy; czuł bogactwo aromatów. Doznania nadciągały bez przerwy, w większości przelotne i niewyraźne, wystarczająco silne zaś, by wyjąć go z ciała i ściągnąć na ziemię ku jedności z przemykającym w dole stworzeniem.
Najwyraźniejsze, chyba dlatego, że w ten sposób ulegały stymulacji jego własne gruczoły, były emocje, determinacja. Erakoum wyruszyła, by zabić Latacza.
Zapowiadała się długa i prawdopodobnie męcząca noc. Hugh spodziewał się, że raz czy dwa razy będzie musiał sięgnąć po lek zastępujący sen. Ludziom nigdy nie udawało się odzwyczaić od starodawnych rytmów Ziemi. Dromidzi drzemali, ouranidzi… śnili na jawie? Kontemplowali?
Tak jak to się często zdarzało przedtem, pomyślał przez chwilę, jak przebiega kontakt Jan z jej tubylcem. Nigdy nie będą mogli opisać sobie nawzajem swych doznań.
W głębi wzgórz Rój A‘i’acha odkrył wielką mnogość gwiezdlików. Pagórki były rzadziej zalesione od nizin, co pomagało, świetlisty żer bowiem rzadko unosił się wysoko, a latając pod koronami drzew. Lud padał ofiarą Bestii. Tu zaś teren był otwarty, porośnięty darnią i usiany głazami; poznaczony polanami leżącymi w cieniu drzew. Największą z nich przecinała wąska rozpadlina — blizna wypełniona ciemnością.
Niczym nieskończony prysznic iskier gwiezdliki tańczyły, śmigały, uskakiwały; nieprzeliczone, przeznaczone jedynie do rozkoszy godów oraz na żer Ludu. Pomimo swej ostrożności A’i’ach nie potrafił opierać się dłużej od innych; nie starał się jednak przyspieszyć opadania, wypuszczając gaz tak jak wielu innych. To utrudniłoby później wznoszenie się. Zamiast tego skurczył swe kuliste ciało i powoli opuszczał się, czasem rozkurczając się w zależności od zmiennej gęstości powietrza. Nie użył też upustu gazu w celu uzyskania napędu. Rytmicznie pulsując, jego syfon współpracował z powiewami wiatru, by nieść go zygzakiem z niewielką szybkością. Nie miał się gdzie śpieszyć. Gwiezdlików było więcej, niż Rój byłby w stanie zjeść; wiele z nich uleci wolno, by złożyć jaja na następne żniwo.
Znalazłszy się wśród insektoidów A’i’ach wchłonął ich pierwszą porcję. W ciele zaśpiewał mu słodki, gorący aromat. Gęsto skupiony wokół niego, podrygujący obracający się, falujący i wymachujący ekstatycznie rzęskami, wypełniający niebo muzyką, Lud zapomniał o ostrożności. Zaczęła się miłość. Nie było to bezcelowe, choć przy braku wody, do której mogłyby wpaść, zapylone nasionka nie zakiełkowałyby. Miłość jednoczyła wszystkich. W blasku Ruii pył życia unosił się niczym dym; widok, zapach, smak nadały gorączkowość tej radości, którą obudziła gwiezdlikowa uczta. A’i’ach wykrzyknął raz, potem wiele razy. Wyszedł poza własne ciało, stał się komórką jednej niebiańskiej istoty, która sama w sobie była huraganem miłości. Kiedyś, gdy poczuje na sobie ciężar lat, odpłynie na zachód przez morze, ku zimnemu Zaświatowi. Tam, oddając ostatnie ciepło swego ciała, jego dusza otrzyma swą nagrodę: Obietnicę, że będzie już zawsze tak jak jest teraz, w tę krótką noc…
Nagle poraziło go wycie. Spod drzew, na otwarty teren wypadły cienie. A’i’ach dostrzegł, jak sąsiednią kulę przebiło drzewce włóczni. Trysnęła krew, z sykiem uszedł gaz: skurczone ciało opadło jak wyschnięty liść. Rzęski jeszcze drgały, gdy Bestia schwyciła je w locie, a jej kły rozdarły je na strzępy.
W ścisku i chaosie A‘i’ach nie mógł wiedzieć, ilu jeszcze zginęło. Większość uchodziła jednak wznosząc się poza zasięg pocisków. Ci, którzy byli uzbrojeni, zaczęli zrzucać niesione przez siebie kamienie i gałęzie drzew ii. Jednak żadna z Bestii zapewne nie zginęła od ich ciosów.
A’i’ach rozluźnił mięśnie w swym kulistym ciele i natychmiast wystrzelił w górę. Już bezpieczny, mógł dołączyć do reszty Roju, odlecieć, szukając miejsca na nowe święto. Ale zanadto ogarnęła go wściekłość i żal. Jakimś zakamarkiem swego umysłu zastanawiał się nad tym zjawiskiem: zazwyczaj Lud nie przejmował się zbytnio śmiercią jednej Osoby. To urządzenie, które miał na sobie, te jakoś wyszeptywane tajemnice…
I miał ze sobą nóż!
Brawurowo wytryskując gaz obrócił się i runął w dół. Większość Bestii zniknęła w lesie, kilka jednak pozostało, pożerając ciała ofiar. A‘i’ach krążył na wysokości bliskiej granicy rozsądku i szukał okazji. Ponieważ nie mógł opaść jak kamień, musiał udać atak na jednego osobnika, potem szybko rzucić się ku innemu, uderzyć, unieść się i zaatakować następnego.
Trącił go słaby promień światła dochodzący z głowy Bestii, która wychynęła z cienia, stanęła i spojrzała do góry.
A’i’ach poczuł eksplozję woli. Oto był potwór, który na swój sposób związał się z ludźmi. Jeśli on sam w ten sposób zdobył swój nóż, cóż dostała tamta istota, co mogła dostać, by wyrządzić jeszcze gorszą szkodę. Zabicie jej powinno przynajmniej wstrząsnąć jej towarzyszami, sprawić, że się opamiętają w swych morderczych zapędach.
A’i’ach rzucił się do boju. Dookoła niego gwiezdliki radośnie tańczyły i parzyły się.
Jannika musiała szukać całą godzinę, nim złapała swój kontakt. Ouranid nie mógł się zobowiązać, że w jakiejś chwili znajdzie się w określonym miejscu. Jej osobnik po prostu ją poinformował, gdy przymocowywała mu nadajnik do ciała, że jego grupa znajduje się obecnie w okolicy góry MacDonald. Poleciała więc tam i przeszukiwała okolicę w zapadającym zmroku, zanim lampka wskaźnika nie zapaliła się na zielono. Uzyskawszy połączenie, uniosła się na trzy kilometry i ustawiła autopilota na powolne krążenie. Od czasu do czasu, gdy jej obiekt przesuwał się na północny wschód, przesuwała środek zataczanych przez siebie kręgów.
Poza tym skupiła się na wcieleniu się w swego ouranida. Było to oczywiście niemożliwe, ale z tych prób dowiadywała się więcej, niż uzyskiwała przez słowa. Odpowiedzi na faktyczne pytania, których zadanie nie przyszłoby jej do głowy. Obyczaje Ludu, wierzenia, muzyka, poezja, balet powietrzny — wszystko, czego by nie rozpoznała obserwując z zewnątrz. A jeszcze głębiej w jej wnętrzu — mniej wyraźne, ale potężniejsze — coś, czego nie mogłaby wpisać do raportu naukowego: uczucie rozkoszy, pożądania, wiatru, świetlistości, aromatu, chmur, deszczu, niezmierzonych odległości… poczucie wszystkiego, co składa się na bycie mieszkańcem niebios. Niecałkowite, nie, kilka przelotnych wejrzeń, trudnych do zapamiętania na później, ale przenoszących ją z jej ciała do nowego świata lśniącego cudami.
Rozkoszne drżenie podwoiło się jeszcze przez podniecenie A’i’acha. Jej wrażenia dotyczące jego doznań nigdy jeszcze nie stały się tak silne i wyraziste. Płynęła na strumieniach powietrza; zapach życia i pieśń posiadły ją, stała się kroplą w oceanie pod potężnym Ruii i nie było już domu, za którym trzeba było tak beznadziejnie tęsknić, bo dom znajdował się wszędzie.