Dunworthy nie mógł zrozumieć, skąd ludzie z sekcji prawdopodobieństwa wzięli te liczby. Przecież Księga Sądu Ostatecznego nie zawierała spisu rabusiów i złodziei (chyba że uznać za takowych królewskich poborców podatkowych, którzy często ściągali znacznie więcej, niż wynosiły rzeczywiste należności), sami bandyci natomiast z pewnością nie prowadzili rejestru swojej zbójeckiej działalności ani nie zaznaczali na mapach miejsc, w których najczęściej dokonywali napadów na nie spodziewających się niczego podróżnych. Dowodem na to, że ktoś padł ofiarą napaści był fakt, że nie wrócił do domu — zakładając, iż w ogóle miał dom, i że ktoś tam na niego czekał. Ile bezimiennych trupów pozostawiono w lasach na pastwę dzikich zwierząt, deszczu, śniegu i palących promieni słońca?
— Daję panu słowo, że uczyniliśmy wszystko, co w naszej mocy, by zapewnić Kivrin całkowite bezpieczeństwo — powtórzył Gilchrist.
— Na przykład sprawdziliście prawidłowość obliczeń, wysłaliście najpierw zdalnie sterowane sondy i przeprowadziliście standardowe testy?
— To dla pana, panie Latimer — powiedziała Mary, stawiając przed językoznawcą kieliszek brandy, a następnie powiesiła jego parasol na oparciu krzesła i usiadła przy stoliku.
— Właśnie zapewniłem pana Dunworthy’ego, że uczyniliśmy co w naszej mocy, by zmniejszyć ryzyko do minimum — poinformował ją Gilchrist, po czym wziął do ręki plastikową figurkę króla niosącego szkatułkę z kosztownościami i zaczął obracać ją w palcach. — Na przykład szkatułka z metalowymi okuciami należąca do bagażu Kivrin stanowi dokładną kopię jednego z eksponatów przechowywanych w Muzeum Ashmole’a. — Odstawił figurkę na miejsce. — Nawet dobór imienia nie jest przypadkowy. Ustaliliśmy, że w tamtym okresie „Isabel” było jednym z najpopularniejszych kobiecych imion w środkowej Anglii.
— W gruncie rzeczy stanowi ono jedną z wersji imienia „Elizabeth” — wtrącił Latimer takim tonem, jakby prowadził wykład. — Pojawiło się w dwunastym wieku i należy przypuszczać, iż swoją popularność zawdzięcza Isabel z Angouleme, żonie króla Jana.
— Kivrin powiedziała mi, że zamierza wcielić się w autentyczną postać, że Isabel de Beauvrier naprawdę była jedną z córek szlachcica z Yorkshire.
— Zgadza się — potwierdził Gilchrist. — Gilbert de Beauvrier miał cztery córki w wieku, który by nam odpowiadał, ale nigdzie nie zdołaliśmy znaleźć ich imion. Nie ma w tym nic dziwnego; w tamtych czasach kobiety często wymieniano tylko z nazwiska, dodając niekiedy informację czyimi są córkami lub żonami. Dotyczy to zarówno ksiąg parafialnych, jak i nagrobków.
Mary położyła Dunworthy’emu rękę na ramieniu.
— Dlaczego wybraliście akurat kogoś z Yorkshire? — zapytała szybko, nie pozwalając mu dojść do głosu. — Czy to nie będzie wyglądało podejrzanie, że samotna kobieta znalazła się tak daleko od domu?
Ona i tak jest siedemset lat od domu, pomyślał z goryczą Dunworthy. W epoce, w której kobieta nie cieszyła się wystarczająco dużym szacunkiem, żeby wypisano jej imię na nagrobku.
— Zaakceptowaliśmy propozycję panny Engle — odparł Gilchrist. — Uważała, że dzięki temu zmniejszy ryzyko spotkania z kimś, kogo powinna znać oraz uniknie niebezpieczeństwa, że jej wybawcy spróbują skontaktować się z rodziną.
Albo odeślą ją do domu, kilkadziesiąt mil od miejsca przeskoku. Z pewnością poświęciła wiele czasu wyborowi właściwej tożsamości. Dunworthy bez trudu wyobraził ją sobie, jak godzinami przeglądała w bibliotece mikrofilmy ze starymi rejestrami kościelnymi, szukając osoby we właściwym wieku, która nie miałaby zbyt wielu krewnych, i mieszkałaby na tyle daleko, by głęboki śnieg i mroźna pogoda uniemożliwiły posłańcowi dostarczenie wiadomości o cudownym odnalezieniu zaginionego dziecka.
— Równie starannie przygotowaliśmy wszystkie detale — ciągnął Gilchrist. — Weźmy na przykład pretekst do przedsięwzięcia tak niebezpiecznej wyprawy, czyli chorobę brata. Zadaliśmy sobie trud, aby ustalić, że właśnie w tym rejonie Gloucestershire w 1319 roku wystąpiła zwiększona zachorowalność na grypę, chociaż, zważywszy na katastrofalny stan higieny, równie dobrze mógł zachorować na cholerę albo dostać zakażenia krwi.
— James! — szepnęła ostrzegawczo Mary.
— Suknia, którą panna Engle ma na sobie, została ręcznie uszyta z materiału ufarbowanego w wywarze z roślin sporządzonym według oryginalnego średniowiecznego przepisu, natomiast panna Montoya przeprowadziła szczegółowe badania archeologiczne wioski Skendgate, w której Kivrin spędzi najbliższe dwa tygodnie.
— Jeśli tam dotrze — mruknął Dunworthy.
— James!
— A jak wielki zadaliście sobie trud, by ustalić, czy ów hipotetyczny podróżny, który zjawi się po 1,6 godziny, nie odstawi jej do klasztoru w Godstow albo do burdelu w Londynie, albo nie stanie się świadkiem samego przeskoku i uzna ją za wiedźmę? Co uczyniliście, aby mieć pewność, że ów podróżny okaże się rzeczywiście podróżnym, a nie jednym z bandytów, którzy w tamtych czasach, jak sam pan powiedział, napadali na 42,5 procent ludzi przemieszczających się po gościńcach?
— Sekcja prawdopodobieństwa zapewniła nas, że szanse na to, by ktoś zobaczył ją w chwili dokonywania przeskoku wynoszą zaledwie 1:25, jeśli zaś chodzi o…
— Patrzcie, przyszedł Badri! — wykrzyknęła Mary, podnosząc się z krzesła i stając w taki sposób, by rozdzielić Gilchrista i Dunworthy’ego. — Nie ma co, szybko się pan uwinął. Zlokalizował ją pan?
Badri był bez płaszcza, w przemoczonym fartuchu, twarz miał siną z zimna.
— Musiał pan nieźle zmarznąć — zauważyła Mary. — Proszę, niech pan siada. — Wskazała wolne krzesło obok Latimera. — Zaraz przyniosę panu brandy.
— Zlokalizował ją pan? — powtórzył pytanie Dunworthy.
Nie tylko fartuch Badriego ociekał wodą; także koszula, spodnie i buty technika były zupełnie mokre.
— Tak — powiedział, szczękając zębami.
— Znakomicie! — zawołał Gilchrist, klepiąc go po ramieniu. — Wydawało mi się, że mówił pan o co najmniej godzinie. Trzeba to uczcić. — Podniósł się z krzesła. — Macie tu szampana? — zawołał do barmana, po czym jeszcze raz poklepał technika po ramieniu i ruszył w stronę baru.
Badri odprowadził go pustym spojrzeniem. Wciąż stał, drżąc na całym ciele i rozcierając zgrabiałe ręce. Sprawiał wrażenie lekko zdezorientowanego, jakby oszołomionego.
— Na pewno udało się panu ją zlokalizować? — zapytał ponownie Dunworthy.
— Tak — powtórzył Badri, wciąż spoglądając za Gilchristem.
Mary wróciła z brandy.
— To powinno pana trochę rozgrzać — oznajmiła, wręczając mu kieliszek. — Proszę wypić do dna. Zalecenie lekarza.
Spojrzał ze zmarszczonymi brwiami na kieliszek, jakby nie wiedział, co powinien z nim zrobić. W dalszym ciągu szczękał zębami.
— O co chodzi? — zaniepokoił się Dunworthy. — Chyba z Kivrin wszystko w porządku?
— Kivrin?… — powtórzył ze zdziwieniem technik, po czym jakby nagle oprzytomniał. Gwałtownym ruchem odstawił kieliszek na stół, wylewając część zawartości. — Chodźcie ze mną — powiedział, a następnie szybkim krokiem ruszył do drzwi. Po drodze potrącał stoliki i krzesła, lecz nie zwracał na to najmniejszej uwagi.