Stała pogrążona w myślach, obracając na palcu ciężki pierścień. Gawyn usiadł, wciągnął but, a następnie podniósł głowę i powiedział coś do niej. Eliwys odwróciła głowę, w związku z czym Kivrin nie mogła dostrzec wyrazu jej twarzy, ale za to bez trudu odczytała uczucia malujące się na twarzy Gawyna.
Zaraz potem uświadomiła sobie, że to samo mogą uczynić pozostali, i rozejrzała się ukradkiem po izbie. Co prawda lady Imeyne wciąż jeszcze żaliła się kapelanowi, ale siostra sir Bloeta przypatrywała się Eliwys i Gawynowi z ustami zaciśniętymi w wąską kreskę. Także sir Bloet i pozostali mężczyźni spoglądali w ich stronę.
Jeszcze niedawno Kivrin żywiła uzasadnioną, jak jej się wydawało, nadzieję, że tego wieczoru zdoła wreszcie porozmawiać sam na sam z Gawynem, teraz jednak wyglądało na to, iż będzie musiała zapomnieć o tych planach.
Niespodziewanie rozległo się bicie dzwonu. Eliwys drgnęła i spojrzała w kierunku drzwi.
— Podzwonne dla Szatana — powiedział cicho kapelan. Nawet dzieci przerwały zabawę i słuchały z przechylonymi główkami.
Do XIV wieku w wielu wsiach przetrwał zwyczaj nakazujący co roku, w wigilijny wieczór, uderzyć w dzwon tyle razy, ile lat minęło od przyjścia na świat Chrystusa. Dość często modyfikowano go i dzwoniono tylko przez godzinę przed północą; Kivrin przypuszczała, iż tu będzie podobnie, bo należało wątpić, czy ojciec Roche, albo nawet kapelan sir Bloeta, są w stanie policzyć do 1320, niemniej jednak odruchowo zaczęła liczyć uderzenia.
Do izby weszli trzej służący z drewnem do paleniska. Płomienie strzeliły w górę, na ścianach zaś zatańczyły ruchliwe cienie. Agnes aż podskoczyła z uciechy, natomiast jeden z siostrzeńców sir Bloeta ułożył ręce w taki sposób, że rzucany przez nie cień do złudzenia przypominał królika.
Pan Latimer twierdził, jakoby często spotykanym zwyczajem było wróżenie z cieni towarzyszących osobom zebranym wokół płonącego wigilijnego polana. Ciekawe, jaka przyszłość czeka tych ludzi, pomyślała Kivrin. Szczególnie teraz, kiedy lord Guillaume znalazł się w poważnych kłopotach.
Jeżeli trafi do więzienia, król natychmiast skonfiskuje jego majątek. Rodzina będzie musiała uciekać do Francji albo skorzystać z łaskawości sir Bloeta, który, być może, zechce zabrać ją do Courcy. A może za chwilę otworzą się drzwi i stanie w nich lord Guillaume, cały i zdrowy, z dobrymi wieściami oraz sokołem dla Agnes, i wszyscy będą żyli długo i szczęśliwie? Naturalnie z wyjątkiem Eliwys. I Rosemundy. Właśnie, co się z nią stanie?
Już się stało, uświadomiła sobie Kivrin z czymś w rodzaju zdziwienia. Werdykt już zapadł, lord Guillaume wrócił do domu, dowiedział się o uczuciu łączącym jego żonę z Gawynem, Rosemunda poślubiła sir Bloeta, Agnes dorosła, wyszła za mąż i umarła przy pierwszym porodzie albo na zakażenie krwi, albo na cholerę, albo na zapalenie płuc.
Oni wszyscy już nie żyją. Wiedziała o tym, choć wciąż nie potrafiła w to uwierzyć. Umarli ponad siedemset lat temu.
— Patrzcie! — wykrzyknęła Agnes. — Rosemunda nie ma głowy!
Jej wyciągnięta rączka wskazywała jeden ze zdeformowanych cieni na ścianie. Istotnie, był to pozbawiony głowy cień Rosemundy.
Obok Agnes jak spod ziemi wyrósł rudowłosy chłopiec i zaczął wyczyniać szaleńcze podskoki.
— Ja też nie mam głowy!
— Nie masz głowy, Rosemundo — powtórzyła Agnes radosnym tonem. — To znaczy, że umrzesz przed końcem roku.
— Nie mów takich rzeczy! — skarciła ją ostro Eliwys, ściągając na siebie spojrzenia zebranych.
— Kivrin ma głowę… I ja… A biedna Rosemunda nie ma!
Eliwys chwyciła córeczkę za ramiona.
— To niemądra zabawa. Nie wolno mówić takich rzeczy. Usta małej wygięły się w podkówkę.
— Ale cień…
— Siadaj przy lady Katherine i nie ruszaj się ani na krok! — Eliwys przyprowadziła Agnes do Kivrin, po czym niemal pchnęła ją na ławę. — Za bardzo się rozbrykałaś!
Dziewczynka przytuliła się do Kivrin, niepewna, czy powinna się już rozpłakać, czy jeszcze trochę zaczekać. Kivrin na chwilę straciła rachubę, ale chyba udało jej się podjąć liczenie w miejscu, w którym przerwała. Czterdzieści sześć… Czterdzieści siedem…
— Chcę mój dzwoneczek! — oświadczyła Agnes, zeskakując z ławy.
Kivrin posadziła ją sobie na kolanach.
— Później. Teraz musimy być cicho.
— Więc opowiedz mi o Świętach.
— Nie mogę, maleńka. Nie pamiętam.
— Naprawdę nic nie pamiętasz? Chociaż troszkę, żeby mi opowiedzieć?
Pamiętam wszystko, pomyślała Kivrin. Sklepy pełne towarów, wystawy przystrojone niezliczonymi bombkami, lampkami i wstążkami, a najskromniejsze z nich są tysiąc razy bardziej kolorowe od twojej tasiemki, ba, nawet od mojej sukni, bicie Wielkiego Toma i dzwonów college’u Magdalen, rozbrzmiewające wszędzie kolędy… Nagle uświadomiła sobie, że te kolędy jeszcze nie powstały, i ogarnęła ją ogromna tęsknota.
— Chcę mój dzwoneczek! — Agnes próbowała uwolnić się z jej objęć. — Oddaj mi go!
— Zrobię to, jeśli obiecasz, że położysz się przy mnie na ławie.
Usta dziecka ponownie wygięły się w podkówkę.
— Mam iść spać?
— Nie. — Kivrin zdjęła dzwonek z własnego przegubu, gdzie przywiązała go, by się nie zapodział. — Opowiem ci bajkę. Dawno, dawno temu…
Umilkła, ponieważ przyszło jej do głowy, że w XIV wieku nie opowiadano bajek, tylko mniej lub bardziej prawdziwe historie, i chyba nie zaczynano ich w ten sposób. Występowały w nich wilki oraz czarownice, których skóra czerniała w zetknięciu ze świętymi olejami.
— Dawno temu była sobie dziewczynka — podjęła, wiążąc tasiemkę na pulchnym przegubie Agnes. Złamana czerwień zdążyła już częściowo zniknąć z końców wstążki. — Mieszkała w…
— Czy to ona? — zapytał kobiecy głos.
Kivrin podniosła wzrok i ujrzała siostrę sir Bloeta oraz Imeyne. Lady Yvolde przez dłuższą chwilę przyglądała się jej z dezaprobatą, po czym pokręciła głową.
— Nie, to nie jest córka Ulrica — stwierdziła. — Tamta była niższa i ciemnowłosa.
— Więc może wychowanka Ferrersów? — zasugerowała lady Imeyne.
— Umarła pół roku temu — odparła Yvolde, po czym zwróciła się do Kivrin: — Nie pamiętacie, kim jesteście?
— Nie, pani.
Nieco zbyt późno przypomniała sobie, że powinna skromnie opuścić wzrok.
— Uderzyli ją w głowę — oznajmiła Agnes, zadowolona, że znalazła się niemal w centrum zainteresowania.
— A jednak nie zapomnieliście swego imienia i potraficie mówić. Czy pochodzicie z dobrej rodziny?
— Nie pamiętam mojej rodziny, pani — odparła Kivrin, starając się nadać swemu głosowi jak najbardziej pokorne brzmienie.
Yvolde zmarszczyła nos.
— Sądząc po jej mowie, pochodzi chyba z zachodu. Posłaliście już kogoś do Bath, żeby o nią rozpylał?
— Nie — odparła Imeyne. — Żona mego syna czeka na jego powrót. Mieliście jakieś wieści z Oxenfordu?
— Nie, ale podobno szerzy się tam choroba.
Pojawiła się Rosemunda.
— Lady Yvolde, wiecie już, skąd jest lady Katherine?
Siostra sir Bloeta skierowała na nią nieżyczliwe spojrzenie.
— Nie wiem. Gdzie broszka, którą dostałaś od mego brata?
— Ja… To znaczy, przy płaszczu.
— Czy jego podarunki nie są dla ciebie wystarczająco cenne, byś zechciała je nosić?