Выбрать главу

— Ja chcę mój dzwoneczek!

— Przecież masz go.

Usiłowała zawiązać małej pod brodą tasiemki czepka, nie dusząc jej przy tym ani nie urywając jej uszu.

— Wcale nie! — Agnes była bliska płaczu. — Gdzie jest mój dzwoneczek?

— Tutaj, głuptasie. — Rosemunda schyliła się i podniosła go z podłogi. — Widocznie spadł, kiedy spałaś. Nie powinnaś nim teraz dzwonić, bo idziemy na mszę, a potem odezwą się dzwony na Boże Narodzenie.

— Nie będę dzwonić — obiecała Agnes. — Chcę go tylko potrzymać.

Naturalnie Kivrin nie dała się na to nabrać, ale musiała zrezygnować z dyskusji, ponieważ wszyscy byli już gotowi. Jeden z ludzi sir Bloeta zapalał latarnie o niewielkich szybkach osadzonych w ołowianych ramkach i rozdawał je służącym. Pospiesznie zawiązała małej wstążkę na przegubie, po czym wzięła dziewczynki za ręce.

Lady Eliwys podała dłoń sir Bloetowi, lady Imeyne skinęła Kivrin na znak, by ruszyła za nimi z dziewczynkami, pozostali ustawili się z tyłu i wszyscy poszli milczącą procesją. Lady Eliwys i sir Bloet poprowadzili pochód przez dziedziniec, minęli bramę, a następnie skierowali się w stronę kościoła.

Śnieg przestał padać, chmury rozproszyły się i na niebie zaświeciły gwiazdy. W przysypanej białym puchem wiosce panowała martwa cisza. Zupełnie jakby czas stanął w miejscu, pomyślała Kivrin. Nędzne chałupy wyglądały znacznie porządniej niż jeszcze dzień temu, przykryte śnieżnymi czapami krzywe płoty i rozpadające się zabudowania gospodarcze nie kłuły w oczy swoją bylejakością. Blask latarni padał ruchliwymi plamami na białą powłokę, załamując się w kryształkach lodu, najpiękniej jednak prezentowały się gwiazdy — setki, tysiące gwiazd lśniących na czarnym atłasie nieba niczym rozsypane klejnoty. Widok był tak oszałamiający, że Kivrin aż zaparło dech w piersi.

— Ile światełek! — ucieszyła się Agnes, nie wiadomo, na widok śniegu czy gwiazd.

Dzwon uderzał powoli, jednostajnie, w mroźnym powietrzu, jego dźwięk zaś wydawał się może nie głośniejszy, ale na pewno pełniejszy i czystszy. Znacznie lepiej było słychać także pozostałe dzwony. Kivrin bez trudu mogła rozróżnić ten z Esthcote, z Witenie i z Chetelintone, nie słyszała natomiast ani tego ze Swindone, ani dzwonów Oxfordu. Czyżby wcześniej tylko jej się wydawało?

— Miałaś nie dzwonić, Agnes — przypomniała siostrze Rosemunda.

— Nie dzwonię, tylko idę.

— Spójrzcie na kościół — powiedziała Kivrin. — Czyż nie jest piękny?

Lśnił niczym latarnia morska, oświetlony z zewnątrz i od środka, rozsiewając na powierzchni śniegu różnokolorowe refleksy. Droga wiodąca od bramy cmentarnej do głównego wejścia była wytyczona powtykanymi w śnieg pochodniami. Lekki podmuch wiatru przyniósł intensywny zapach płonących smolnych szczap. Inne pochodnie, niesione przez ludzi podążających na pasterkę, znaczyły jasnymi punkcikami rozległe pola i przesuwały się powoli po okolicznych wzgórzach.

Nie wiadomo czemu Kivrin przypomniała sobie Oxford w Wigilię Bożego Narodzenia, z jasno oświetlonymi witrynami sklepów i oknami college’u Brasenose jarzącymi się ciepłym, żółtym blaskiem. I z wielką choinką górującą nad college’em Balliol, migoczącą niezliczonymi kreskami laserowego światła.

— Żałuję, że nie zjechaliśmy do was na Święta — powiedziała lady Imeyne do lady Yvolde. — Moglibyśmy wtedy wysłuchać należycie odprawionej mszy świętej. Nasz kapelan ledwo potrafi odklepać „Ojcze nasz”.

Wasz kapelan właśnie spędził kilka godzin w nie ogrzewanym kościele, klęcząc na kamiennej posadzce, pomyślała Kivrin. Teraz porusza ciężkim dzwonem, który musi uderzać równo przez godzinę, a niebawem będzie celebrował długą i skomplikowaną ceremonię, recytując wszystkie teksty z pamięci, ponieważ nie potrafi czytać.

— Obawiam się, że to będzie bardzo nędzne nabożeństwo — dodała lady Imeyne.

— Cóż na to poradzić — westchnęła lady Yvolde. — Wielu jest teraz takich, co nie kochają naszego Pana, ale musimy się modlić, by dobry Bóg zechciał naprawić świat i napełnić cnotą ludzkie serca.

Należało wątpić, czy właśnie takiej odpowiedzi oczekiwała lady Imeyne.

— Wysłałam wiadomość do biskupa Bath, by zechciał nam przysłać nowego kapelana, lecz nie otrzymałam jeszcze odpowiedzi.

— Mój brat powiada, że w Bath niedobrze się dzieje.

Powoli zbliżali się do bramy cmentarza. Kivrin mogła już dostrzec twarze nadciągających zewsząd ludzi, oświetlone blaskiem pochodni oraz oliwnych kaganków niesionych głównie przez kobiety. Wszystkie twarze wyglądały groźnie i tajemniczo. Pan Dunworthy na pewno doszedłby do wniosku, że to rozgniewany tłum, który zebrał się, by spalić na stosie jakiegoś nieszczęśnika, pomyślała Kivrin. Wszystko przez to oświetlenie. W blasku pochodni każdy wygląda jak rzezimieszek. Nic dziwnego, że w końcu wynaleziono elektryczność.

Wreszcie dotarli do cmentarza. Bez trudu rozpoznała kilka spośród osób zgromadzonych przed drzwiami kościoła: chłopca chorego na szkorbut, dwie dziewczyny, które pomagały przy świątecznych wypiekach, Coba. Żona rządcy miała na sobie płaszcz z kapuzą z futra z gronostaja, w ręce zaś trzymała niewielką metalową latarnię z szybkami z prawdziwego szkła. Rozmawiała o czymś z ożywieniem z kobietą o szyi poznaczonej białymi bliznami, która przed świętami została zatrudniona przy sprzątaniu dworu. Wszyscy zresztą rozmawiali, przytupywali i zabijali ręce, a jakiś mężczyzna z bujną czarną brodą śmiał się głośno, nie zważając na to, iż płomień jego pochodni zbliża się niebezpiecznie do welonu zwisającego z czepca stojącej obok kobiety.

Kivrin wiedziała z lektur, że władze kościelne były w końcu zmuszone znieść obowiązek odprawiania pasterki, gdyż podniosła uroczystość z czasem zatraciła religijny charakter, stając się okazją do towarzyskich spotkań, przekomarzań, niekiedy zaś zwad i kłótni. Istotnie, wygląd znacznej części wiernych świadczył o tym, iż przez cały miniony dzień zajmowali się głównie łamaniem postu. Rządca dyskutował o czymś głośno z barczystym mężczyzną, o którym Rosemunda powiedziała, że jest ojcem Maisry obaj mieli twarze mocno zaczerwienione z zimna albo nadmiaru alkoholu, lecz sprawiali wrażenie raczej rozbawionych niż zagniewanych. Rządca podkreślał wagę każdego argumentu waląc rozmówcę po ramieniu, ten zaś ryczał ze śmiechu, od czasu do czasu rzucając jakąś uwagę żartobliwym tonem świadczącym o inteligencji, o jaką na pierwszy rzut oka trudno było go podejrzewać.

Żona rządcy szarpnęła męża za ramię, ale ten uciszył się dopiero wtedy, kiedy lady Eliwys i sir Bloet przeszli przez cmentarną bramę. Wraz ze swym kompanem cofnął się o krok, w ich ślady poszli pozostali. Rozmowy i śmiechy umilkły; rozległy się ponownie dopiero wtedy, gdy procesja wkroczyła do kościoła, tłum zaś ruszył za nią, by zająć miejsca w tylnej części nawy, ale gwar był znacznie cichszy niż do tej pory.

Na progu świątyni sir Bloet odpiął miecz i wręczył go służącemu. Przyklęknął, przeżegnał się (to samo uczyniła lady Eliwys), a następnie oboje podeszli do samej tęczy i ponownie uklękli.

Kivrin wraz z dziewczynkami starała się wiernie naśladować ich zachowanie. Kiedy Agnes przeżegnała się zamaszyście, dzwoneczek zadźwięczał głośno w prawie jeszcze pustym kościele. Muszę go zabrać małej, pomyślała Kivrin. Przemknęło jej przez głowę, by uczynić to od razu, albo ukryć się na chwilę za grobowcem dziadka dziewczynki, ale musiała zrezygnować z tego zamiaru, ponieważ w drzwiach świątyni czekały już niecierpliwie lady Imeyne i siostra sir Bloeta.

Nie mając wyboru, podeszła z dziewczynkami do tęczy. Sir Bloet właśnie dźwignął się z klęczek, ale musiał chwilę zaczekać na lady Eliwys; kiedy i ona podniosła się na nogi, zaprowadził ją pod północną ścianę świątyni, skłonił się lekko, po czym wrócił na stronę, gdzie gromadzili się mężczyźni.