Выбрать главу

Z pewnością nie zdążyłaby złagodzić upadku, ale na szczęście chwyciły ją czyjeś silne ręce.

— Lady Eliwys nakazała mi, bym wam pomógł — powiedział Gawyn. — Widzę, że słusznie uczyniła.

Zabrał jej Agnes, posadził ją sobie na karku, po czym wyszedł z kościoła. Kivrin, lekko utykając, podążyła za nim.

— Dziękuję — wysapała, kiedy wyszli poza zatłoczony cmentarz. — Bałam się, że jeszcze chwila, a nie dam rady jej utrzymać.

— To duża dziewczynka — przyznał.

Dzwoneczek zsunął się z ręki dziecka i upadł w śnieg. Kivrin schyliła się, by go podnieść. Ponownie założyła tasiemkę na przegub Agnes, ale tym razem bardzo uważała, by zawiązać ją na zgrabną kokardkę.

— Zawsze chętnie pomagam ludziom, szczególnie niewiastom — dodał Gawyn, ale Kivrin nie zwracała uwagi na jego słowa.

Byli zupełnie sami na zaśnieżonej przestrzeni między cmentarzem a dworem. Reszta towarzystwa wchodziła już na dziedziniec; pierwszy szedł rządca z latarnią, oświetlając drogę trzymającym się pod ręce lady Imeyne i lady Yvolde. Przy kościele wciąż jeszcze kręciło się mnóstwo ludzi; znaczna ich część zgromadziła się wokół ognia, który ktoś rozpalił za cmentarną bramą. Grzali się w cieple płomieni i przekazywali sobie z rąk do rąk drewnianą głęboką miskę. Tutaj, dokładnie w połowie drogi między dwiema grupami, było tylko ich troje, a właściwie dwoje, ponieważ Agnes wciąż spała kamiennym snem. Lepsza sposobność mogła się już nie nadarzyć.

— Chciałam wam podziękować za to, że ścigaliście nikczemników, którzy na mnie napadli, i że przywieźliście mnie z lasu — powiedziała. — Jak daleko jest do miejsca, w którym mnie znaleźliście? Możecie mnie tam zabrać?

Przystanął i spojrzał na nią.

— Nie powiedzieli wam? Cały wasz dobytek i resztki powozu są już we dworze. Złodzieje zrabowali większość rzeczy, i choć pojechałem tropem niegodziwców, to nie udało mi się ich dopaść.

Ponownie ruszył przed siebie.

— Wiem, że przywieźliście z lasu moje kufry. Za to również jestem wam bardzo wdzięczna, ale nie dlatego proszę was, byście zechcieli pokazać mi miejsce, w którym mnie znaleźliście…

Kivrin mówiła najszybciej jak mogła, lękając się, że lada chwila dogonią pozostałych. Jej obawy wcale nie były bezpodstawne, ponieważ lady Imeyne przystanęła nagle i spojrzała w ich stronę, jakby chciała sprawdzić, czemu idą tak powoli.

— Podczas napadu straciłam pamięć, więc pomyślałam, że jeśli jeszcze raz zobaczę to miejsce, może przypomnę sobie, kim jestem i skąd się tam wzięłam.

Gawyn zatrzymał się ponownie, odwrócił i skierował wzrok na drogę wiodącą od kościoła w kierunku lasu. Pojawiło się tam kilka świateł, które, podskakując i kołysząc się na boki, zbliżały się w szybkim tempie. Czyżby jacyś spóźnialscy spieszący na mszę?

— Tylko wy wiecie, gdzie jest to miejsce — ciągnęła Kivrin. — Nie musicie nawet tam jechać; wystarczy, jeśli powiecie mi, gdzie to jest, a ja…

— Tam nic nie ma — odparł, wciąż wpatrując się w rozchwiane światełka. — Wszystkie rzeczy przewiozłem do dworu.

— Wiem — powtórzyła ze zniecierpliwieniem. — Dziękuję wam za to, ale…

W ogóle jej nie słuchał.

— Są w stodole.

Do uszu dziewczyny dotarł tętent kopyt. Światełka okazały się latarniami i pochodniami trzymanymi przez ludzi dosiadających koni. Było ich co najmniej sześciu. Przegalopowali obok kościoła, przemknęli przez wioskę i zatrzymali rumaki obok grupki, w której znajdowała się lady Eliwys.

To na pewno jej mąż, pomyślała Kivrin, lecz zanim zdążyła cokolwiek powiedzieć, Gawyn dosłownie rzucił jej Agnes w ramiona, sam zaś dobył miecza i co sił w nogach pognał w kierunku jeźdźców.

O nie, jęknęła w duchu, po czym także pobiegła, uginając się pod ciężarem dziewczynki. To nie jej mąż, tylko ludzie, przed którymi lord Guillaume starał się ukryć rodzinę, jego wrogowie. Właśnie ze względu na nich Eliwys tak bardzo rozgniewała się na Imeyne, kiedy ta posłała Gawyna do sir Bloeta i dalej, do archidiakona.

Mężczyźni z pochodniami zsiedli z koni, trzej pozostali natomiast wciąż siedzieli na wierzchowcach. Eliwys podeszła do jednego z nich, po czym nagle osunęła się na kolana, jak po silnym ciosie w twarz.

Nie! — przemknęła Kivrin przez głowę rozpaczliwa myśl. Dziewczyna biegła co sił w nogach; dzwoneczek Agnes brzęczał donośnie w krystalicznie czystym, zimowym powietrzu.

Gawyn dopadł grupki, zatrzymał się gwałtownie, a następnie schował miecz do pochwy i także padł na kolana. Niemal jednocześnie Eliwys podniosła się i wyciągnęła rękę w powitalnym geście.

Kivrin poczuła, że musi się na chwilę zatrzymać, bo jeszcze chwila a runie w śnieg, by już więcej się nie podnieść. Dysząc ciężko obserwowała, jak sir Bloet wysuwa się naprzód, jeźdźcy zaś zrzucają kaptury z głów. Wszyscy trzej mieli kapelusze albo może mitry. Jeden z nich podniósł rękę, a wtedy na jego palcu błysnęła jakby jasna gwiazda.

— Co się stało? — zapytała Agnes sennym głosem.

— Nie wiem — odparła Kivrin.

Dziewczynka spojrzała w kierunku dworu.

— Ojej! — westchnęła z zachwytem. — Przyjechali Trzej Królowie…

ZAPIS Z KSIĘGI SADU OSTATECZNEGO
(064996–065537)

Wigilia 1320 (według starej rachuby czasu). Przybył wysłannik biskupa, któremu towarzyszą jeszcze dwaj duchowni. Lady Imeyne nie posiada się z zadowolenia, ponieważ jest przekonana, iż zjawili się w związku z jej prośbami o przysłanie nowego kapelana, ale ja wcale nie byłabym tego taka pewna. Przyjechali niemal bez służby i sprawiają wrażenie, jakby grunt palił im się pod stopami. Może zlecono im jakąś sekretną misję?

Jeśli tak, to ponad wszelką wątpliwość ma ona związek z przyszłością lorda Guillaume’a. Być może biskup jest jego przyjacielem albo gorącym zwolennikiem króla Edwarda II; w obu przypadkach istnieje możliwość, że postanowił zawrzeć jakiś układ z Eliwys, w zamian ofiarowując życie jej męża.

Bez względu na to, jak przedstawia się prawda, trzeba im przyznać, że potrafią trzymać klasę. Agnes wcale nie rozminęła się tak bardzo z prawdą, kiedy wzięła ich za Trzech Króli; istotnie zachowują się niemal jak udzielni władcy. Wysłannik biskupa ma szczupłą twarz o arystokratycznych rysach, wszyscy trzej zaś są ubrani z przepychem, jakiego nie powstydziłby się żaden średniowieczny książę. Jeden z nich ma nawet płaszcz ze szkarłatnego aksamitu z naszytym na plecach białym jedwabnym krzyżem.

Lady Imeyne natychmiast uraczyła go wstrząsającą opowieścią o niedouczonym, niezdarnym i w ogóle niemożliwym ojcu Roche.

— Z pewnością nie zasługuje na parafię — powiedziała.

Na nieszczęście dla niej (a na szczęście dla ojca Roche’a), okazało się, iż rzekomy wysłannik biskupa jest tylko jego pisarzem. Sam dostojnik jest ubrany na czerwono, zachowuje się wyniośle i ma wierzchnią szatę obszytą sobolim futrem.

Trzeci duchowny, mnich, należy do zakonu cystersów — w każdym razie nosi biały habit, tyle że uszyty z materiału jeszcze lepszej jakości niż ten, z jakiego wykonano mój płaszcz, przepasuje się jedwabnym sznurem, na każdym palcu natomiast ma pierścień, jakiego nie powstydziłby się żaden król. Zachowuje się bynajmniej nie jak mnich. On i wysłannik biskupa na samym wstępie zażądali wina, patrząc zaś na pisarza bez trudu można się domyślić, iż po drodze zdążył wlać w siebie sporo alkoholu. Zsiadając z konia potknął się i gdyby nie tłusty mnich, z pewnością zaryłby nosem w śniegu.