— Proszę pana, tam nie wolno wchodzić! — zawołał.
Dunworthy nawet nie zaszczycił go spojrzeniem, tylko ruszył ukosem przez dziedziniec. Gabinet Gilchrista znajdował się w głębi college’u, za budynkiem, w którym mieściło się laboratorium. Dunworthy przyspieszył kroku na wypadek, gdyby portier uznał za stosowne puścić się za nim w pogoń i siłą doprowadzić do bramy.
Na drzwiach laboratorium ujrzał ogromny napis: WSTĘP TYLKO ZA SPECJALNYM ZEZWOLENIEM oraz elektroniczne urządzenie sygnalizacyjne umieszczone tuż pod klamką. Chwilę potem zza ściany deszczu wyłonił się Gilchrist. Przypuszczalnie portier zadzwonił do niego, uprzedzając o wtargnięciu intruza.
— Już panu mówiłem, że laboratorium jest zamknięte do odwołania!
— Nie przyszedłem do laboratorium, tylko do pana — odparł Dunworthy.
Nadbiegł zadyszany portier z papierowym łańcuchem w ręce.
— Czy mam wezwać strażników? — zapytał.
— Nie trzeba — powiedział Gilchrist, a następnie zwrócił się do Dunworthy’ego. — W takim razie, proszę do mnie. Chcę panu coś pokazać.
Zaprowadził go do swego gabinetu, usiadł za biurkiem, na którym panował wyjątkowy nieład, po czym założył maskę z imponującym zestawem filtrów.
— Przed chwilą rozmawiałem ze Światowym Centrum Badań nad Grypą — powiedział głosem brzmiącym tak, jakby dochodził z bardzo daleka. — Okazało się, że zaatakował nas zupełnie nowy, nieznany nauce wirus.
— Ale został już zsekwencjonowany, więc wyprodukowanie szczepionki jest tylko kwestią czasu — odparł Dunworthy. — Doktor Ahrens obiecała, że w pierwszej kolejności zostaną zaszczepione osoby zatrudnione w college’u Brasenose, ja zaś szukam technika, który zaraz potem zlokalizuje pannę Engle.
— Obawiam się, że to niemożliwe — stwierdził Gilchrist oschłym tonem. — Przeprowadziłem szczegółowe badania dotyczące występowania grypy w XIV wieku i stwierdziłem ponad wszelką wątpliwość, iż kilka epidemii tej choroby, które szalały na początku stulecia, doprowadziło do znacznego osłabienia populacji, dlatego też ludzie tym łatwiej padali łupem Czarnej Śmierci. — Wziął do ręki książkę w mocno zniszczonych okładkach. — Znalazłem sześć wzmianek odnoszących się do znacznego nasilenia zachorowań między październikiem roku 1318 a lutym 1321. — Otworzył książkę, przerzucił kilka kartek i zaczął czytać: — „Wkrótce po żniwach zapanowała w Dorset wielka gorączka, która wielu pozbawiła życia. Nieszczęśnicy najpierw skarżyli się na ból głowy i utratę bystrości zmysłów. Doktorzy puszczali im krew, ale i tak mnóstwo ludzi umarło”.
Gorączka, i tyle. W czasach, kiedy na porządku dziennym były tyfus, cholera i różyczka, wszystkie powodowały „ból głowy i utratę bystrości zmysłów”.
— W roku 1319 odwołano posiedzenia sądu w Bath — ciągnął Gilchrist, biorąc do ręki kolejną książkę. — Proszę bardzo: „Jakaś płucna choroba padła na cały skład sędziowski, nie było więc komu rozpatrzyć nawet najpilniejszych spraw”. — Skierował na Dunworthy’ego oskarżycielskie spojrzenie. — Twierdził pan, że obawy opinii publicznej związane z funkcjonowaniem sieci są histeryczne i nieuzasadnione. Z tego, o czym mówię, wynika jednak, iż opierają się na solidnych historycznych podstawach.
Solidne historyczne podstawy. Wzmianki o gorączce i „jakiejś płucnej chorobie”, która mogła być czymkolwiek: zapaleniem płuc, tyfusem albo jedną z niezliczonych bezimiennych infekcji. A w dodatku, wszystko to nie miało najmniejszego znaczenia.
— Wirus nie mógł przedostać się przez sieć — powiedział Dunworthy. Kosztowało go sporo wysiłku, by nadać swemu głosowi w miarę normalne brzmienie. — Historycy dokonywali przeskoków w czasy Wielkiej Epidemii, na pola bitewne I wojny światowej, kiedy stosowano gaz musztardowy, do Tel-Awiwu, a sekcja XX wieku wysiała nawet ochotnika do Hiroszimy, krótko po wybuchu bomby jądrowej. Wszyscy wrócili cali i zdrowi, nie przenosząc ze sobą żadnych szkodliwych substancji.
— To pan tak twierdzi — odparł Gilchrist i pokazał mu wydruk nieco mniejszy od tego, jaki niedawno oglądał w gabinecie Mary. — Zdaniem sekcji prawdopodobieństwa możliwość przedostania się jakiegoś mikroorganizmu przez sieć wynosi 0,003 procent, natomiast odpowiedź na pytanie, jakie są szanse na to, że w miejscu przeskoku historyk zetknie się z potencjalnie groźnym wirusem, brzmi: 22,1 procent.
— Na litość boską, skąd pan bierze te liczby? — wykrzyknął Dunworthy. — Wyciąga je pan z kapelusza? Zdaniem sekcji prawdopodobieństwa — nie omieszkał położyć specjalnego nacisku na to słowo — szansa na to, że ktoś zobaczy, jak Kivrin pojawia się w XIV wieku, wynosiła 0,04 procent. Sam pan oświadczył, iż tak nikłego prawdopodobieństwa w ogóle nie należy brać pod uwagę! Jak to się ma do tych 0,003 procent?
— Wirusy są szalenie odpornymi organizmami — odparł Gilchrist. — Potrafią przetrwać w uśpieniu wiele lat, czasem nawet w ekstremalnie trudnych warunkach. W pewnych okolicznościach tworzą kryształy o nadzwyczaj trwałej strukturze, a po powrocie do swej zwykłej postaci zachowują nie zmienione właściwości. Nie tak dawno temu natrafiono na kryształy pochodzące z szesnastego wieku; po rozpuszczeniu w wodzie, wirusy wykazywały normalną aktywność. Ponieważ istnieje ryzyko, że wirusy mogą przedostać się do sieci, biorąc pod uwagę okoliczności nie mogę zgodzić się na otwarcie laboratorium.
— Wirusy nie mogą przedostać się do sieci — stwierdził stanowczo Dunworthy.
— Skoro tak, to czemu tak bardzo zależy panu na odczytaniu koordynatów?
— Ponieważ… — Dunworthy umilkł na chwilę i policzył w myśli do dziesięciu. — Ponieważ dzięki temu będziemy wiedzieli czy przeskok odbył się zgodnie z planem.
— A więc jednak przyznaje pan, że istnieje możliwość popełnienia błędu? — zapytał Gilchrist z triumfalnym błyskiem w oku. — Skąd możemy mieć pewność, że w wyniku tego błędu jakiś wirus nie wtargnął do sieci? Dopóki nie stwierdzimy ponad wszelką wątpliwość, iż nic takiego nie miało miejsca, laboratorium pozostanie zamknięte. Jestem pewien, że pan Basingame uzna za słuszne kroki, które zdecydowałem się podjąć.
A więc o to chodzi, pomyślał z goryczą Dunworthy. Twój ośli upór nie ma żadnego związku z wirusem, „obawami znacznej części opinii publicznej” ani „chorobami płucnymi” z roku 1319. Zależy ci wyłącznie na tym, żeby usprawiedliwić się przed Basingamem.
Odkąd Gilchrist został p.o. dziekana, poruszył niebo i ziemię, by przekwalifikować XIV wiek oraz przyspieszył przygotowania do przeskoku, bez wątpienia licząc na to, że po powrocie zwierzchnika z urlopu przedstawi mu raport z zakończonego pełnym sukcesem eksperymentu. Niestety, zamiast tego mógł się pochwalić jedynie epidemią, pikietami przed college’em oraz zaginionym historykiem, teraz czynił zatem wszystko, by dowieść słuszności podejmowanych decyzji. Po to, żeby ratować swoją skórę, był gotów nawet poświęcić Kivrin.
— A co z Kivrin? — zapytał lodowatym tonem. — Czy ona także uzna za słuszne kroki, które zdecydował się pan podjąć?
— Panna Engle była doskonale świadoma wszystkich zagrożeń, kiedy zgłaszała się na ochotnika do wzięcia udziału w tym eksperymencie.
— Czy wiedziała również, że zamierza pan zostawić ją w średniowieczu?
— Dalsza dyskusja nie ma najmniejszego sensu — oświadczył Gilchrist, podnosząc się z miejsca. — Otworzę laboratorium dopiero wtedy, gdy ponad wszelką wątpliwość uda się ustalić, skąd przybył do nas wirus oraz kiedy nikt nie będzie mógł żywić podejrzeń, iż przedostał się poprzez sieć.