— Co się stało? — Dunworthy zerwał się raptownie z miejsca rozrzucając plastikowe figurki na stoliku. Jedna z owieczek potoczyła się po blacie, przez ułamek sekundy trwała nieruchomo na krawędzi, po czym spadła na podłogę.
Badri otworzył drzwi gwałtownym szarpnięciem i do pubu wezbraną falą wlały się dźwięki kurantów grających „Wśród nocnej ciszy”.
— Proszę zaczekać, Badri! — zawołał Gilchrist, który właśnie wrócił od baru z butelką i kieliszkami. — Zaraz wzniesiemy toast!
Dunworthy sięgnął po płaszcz.
— O co chodzi? — zapytała Mary, zgarniając z krzesła torbę z prezentami. — Nie udało mu się jej zlokalizować?
Dunworthy nie odpowiedział, tylko co sił w nogach popędził za Badrim. Technik był już w połowie ulicy. Biegł na oślep przed siebie, nie zwracając uwagi ani na tłum wypełniający chodniki, ani na intensywny deszcz. Dunworthy najszybciej jak mógł założył płaszcz, po czym dał nura między ludzi.
Nie ulegało wątpliwości, że wydarzyło się coś niedobrego. Może poślizg okazał się większy, niż przewidywano, może praktykant popełnił błąd w obliczeniach, może nastąpiła awaria sieci… Ale sieć miała przecież tyle zabezpieczeń, że w razie najmniejszej usterki po prostu wyłączyłaby się samoczynnie i przeskok nie doszedłby do skutku. Poza tym Badri powiedział przecież, że zlokalizował dziewczynę.
Tak, z pewnością chodzi o poślizg. To jedyne, co mogło się nie udać, nie doprowadzając jednocześnie do przerwania eksperymentu.
Badri przemknął na drugą stronę jezdni, cudem unikając zderzenia z rowerem. Dunworthy przecisnął się między dwiema kobietami objuczonymi torbami chyba jeszcze bardziej wypchanymi niż ta, z którą nie rozstawała się Mary, przeskoczył nad foksterierem wlokącym się na smyczy daleko za swoim panem i ponownie ujrzał technika kilkanaście metrów z przodu.
— Badri! — krzyknął co sił w płucach.
Mężczyzna chyba go usłyszał, ponieważ odwrócił głowę w jego stronę… i w tej samej chwili wpadł na czterdziestoparoletnią kobietę z wielką kwiecistą parasolką.
Kobieta szła pod wiatr, zasłaniając się przed zacinającym deszczem, więc nie mogła zobaczyć Badriego. Siła uderzenia była tak wielka, że przeraźliwie kolorowa parasolka wystrzeliła raptownie w górę, po czym spadła na chodnik. Badri zatoczył się i niewiele brakowało, by przewrócił się o nią.
— Jak słowo daję, mógłby pan trochę uważać! — parsknęła z wściekłością kobieta, chwytając za krawędź parasolki, która wykazywała wielką ochotę, by pofrunąć z wiatrem. — Tu nie stadion ani tor wyścigowy!
Technik przez chwilę wpatrywał się w nią z takim samym nieobecnym wyrazem twarzy, jaki miał niedawno w barze.
— Przepraszam — wymamrotał wreszcie, po czym schylił się i złapał parasolkę z drugiej strony. Gdyby nie czarne myśli, które prześladowały Dunworthy’ego, z pewnością parsknąłby śmiechem widząc, jak Badri i kobieta mocują się, ciągnąc każde w swoją stronę. Wreszcie Badri chwycił za rączkę, podniósł parasolkę, odwrócił ją we właściwą stronę i wręczył kobiecie, której twarz zdążyła tymczasem poczerwienieć ze złości lub zimna albo z obu powodów naraz.
— Przepraszam?! — wrzasnęła, zamierzając się jak do ciosu. — Tylko tyle ma pan do powiedzenia?
Badri niepewnie przesunął ręką po czole, po czym, jakby nagle oprzytomniał, ponownie ruszył pędem przed siebie, by skręcić w bramę college’u Brasenose. Zasapany Dunworthy biegł kilka metrów za nim: przecięli ukosem dziedziniec, wpadli do budynku bocznym wejściem, przemknęli korytarzem, i już byli w laboratorium. Badri kilkoma susami dopadł konsolety, usiadł przy niej i marszcząc brwi wpatrzył się w ekrany.
Dunworthy obawiał się, że ujrzy tam pozbawione sensu, zmieniające się chaotycznie liczby albo, co byłoby jeszcze gorsze, całkowitą pustkę, lecz na pierwszy rzut oka nie dostrzegł niczego alarmującego.
— Zlokalizował ją pan? — zapytał, ciężko dysząc.
— Tak — odpowiedział Badri i odwrócił się w jego stronę. Z czoła technika znikła głęboka zmarszczka, ale w spojrzeniu Badriego było coś niepokojącego; jakby miał trudności z zebraniem myśli albo usilnie starał się coś sobie przypomnieć.
— Kiedy…
Nie zdołał dokończyć, ponieważ jego ciałem zaczęły wstrząsać gwałtowne dreszcze. Drzwi otworzyły się z hukiem i do laboratorium wpadli Gilchrist i Mary, za nimi zaś Latimer, znowu walczący z parasolem.
— Kiedy co? — ponaglił go Dunworthy.
Technik przeniósł spojrzenie na monitory.
— Zlokalizowałem ją — wykrztusił, szczękając zębami.
— Czy to są współrzędne? — zapytał Gilchrist. Pochylał się nad pulpitem, wpatrując się w widoczne na ekranach kolumny cyfr i wykresy. — Co znaczą te symbole? Musi nam je pan wyjaśnić.
— Kiedy co, Badri? — powtórzył Dunworthy.
Technik podniósł rękę do czoła.
— Coś jest nie w porządku… — wyszeptał.
— Ale co?! — ryknął Dunworthy. — Poślizg? Chodzi o poślizg?
— P… p… poślizg?… — powtórzył technik. Jego ciałem wstrząsały tak silne dreszcze, że miał trudności z wypowiedzeniem nawet tego krótkiego słowa.
— Czy pan aby dobrze się czuje? — zapytała Mary.
Na twarzy Badriego ponownie pojawił się wyraz dziwnego, otępiałego skupienia, jakby technik szukał odpowiedzi na pytanie, którego nie udało mu się do końca zrozumieć.
— Nie — powiedział wreszcie i osunął się na konsoletę.
3.
Zaraz po przeskoku usłyszała dźwięk dzwonu. Wydawał się dziwnie słaby i mało dostojny, zupełnie jak kuranty wygrywające kolędy na High Street. Teoretycznie do wnętrza laboratorium nie powinny docierać żadne odgłosy z zewnątrz, ale za każdym razem, kiedy ktoś wchodził lub wychodził, do pomieszczenia przedostawały się fragmenty przesłodzonych, odtwarzanych w przeraźliwie jednostajnym rytmie melodii.
Najpierw przyszła doktor Ahrens, jakiś czas potem pan Dunworthy. Kivrin była przekonana, iż oboje zjawili się głównie po to, by odwieść ją od udziału w eksperymencie. Niewiele brakowało, a doktor Ahrens dopięłaby swego jeszcze w szpitalu, kiedy na przedramieniu Kivrin, w miejscu, w którym ją zaszczepiono, pojawiła się ogromna czerwona opuchlizna.
— Nie ruszysz się stąd ani na krok dopóty, dopóki to całkowicie nie zniknie — oświadczyła doktor Ahrens i odmówiła wypisania jej ze szpitala.
Miejsce po szczepionce wciąż jeszcze trochę swędziało, lecz Kivrin nie miała najmniejszego zamiaru mówić o tym doktor Ahrens, ponieważ ta z pewnością powtórzyłaby wszystko panu Dunworthy’emu, który i bez tego odchodził od zmysłów z niepokoju.
Minęły już dwa lata od chwili, kiedy po raz pierwszy powiedziałam mu o moich zamiarach, pomyślała Kivrin. Pełne dwa lata, a mimo to, kiedy wczoraj przyszła pokazać mu suknię, wciąż próbował ją przekonać.
— Nie podoba mi się sposób, w jaki sekcja średniowiecza przygotowuje ten przeskok — oświadczył. — A poza tym, nawet jeśli robią co trzeba, młoda kobieta nie powinna udawać się bez opieki w sam środek średniowiecza.
— Wszystko zostało starannie przygotowane — zapewniła go po raz kolejny. — Jestem Isabel de Beauvrier, córką Gilberta de Beauvrier, szlachcica, który w latach 1276-1332 żył we Wschodnim Riding.
— Możesz mi powiedzieć, co córka szlachcica z Yorkshire robiła zupełnie sama na drodze z Oxfordu do Bath?
— Wcale nie byłam tam sama, tylko w towarzystwie służby. Jechaliśmy do Evesham do mojego brata, który cierpi złożony chorobą w tamtejszym klasztorze, ale zostaliśmy napadnięci przez rabusiów.