Odprowadził Dunworthy’ego do drzwi, za którymi czekał już portier.
— Nie pozwolę panu jej tam zostawić — ostrzegł go Dunworthy.
Gilchrist zacisnął usta pod maską.
— A ja nie pozwolę panu narażać zdrowia, a może nawet życia członków tej społeczności. — Odwrócił się do portiera. — Proszę odprowadzić pana Dunworthy’ego do bramy. Gdyby jeszcze kiedyś próbował dostać się na teren college’u, może pan wezwać strażników.
Zatrzasnął drzwi.
Kiedy szli przez dziedziniec, portier ani na chwilę nie spuszczał Dunworthy’ego z oka, jakby obawiał się, że ten nagle zaatakuje go albo rzuci się do ucieczki. Mam wielką ochotę to zrobić, pomyślał Dunworthy.
— Muszę skorzystać z telefonu — oświadczył, kiedy dotarli do portierni. — To sprawa służbowa.
Staruszek wyraźnie się zaniepokoił, ale postawił aparat na ladzie, cofnął się o krok i obserwował czujnie, jak Dunworthy wystukuje numer college’u Balliol. Finch zgłosił się po piątym sygnale.
— Musimy jak najprędzej znaleźć Basingame’a — powiedział Dunworthy. — To bardzo pilne. Proszę zadzwonić do Szkockiego Towarzystwa Turystycznego i wziąć od nich listę wszystkich zajazdów i hoteli. Aha, jaki jest numer do Polly Wilson?
Zapisał numer, przerwał połączenie i zaczął go wystukiwać, lecz w połowie drogi rozmyślił się i zadzwonił do Mary.
— Chcę pomóc w poszukiwaniu źródła wirusa — oświadczył bez żadnych wstępów.
Od razu domyśliła się, o co chodzi.
— Gilchrist nie zgodził się otworzyć sieci?
— Właśnie. Co mam robić, żeby się na coś przydać?
— To samo co wtedy, kiedy ustalałeś z kim kontaktował się Badri. Szukaj wszystkich, którzy mieli z nim styczność, a oprócz tego zwracaj uwagę na rzeczy, o których ci mówiłam: promieniowanie, drób i zwierzęta hodowlane, religie zakazujące szczepień, i tak dalej. Najlepiej wykorzystaj te same tabele co na początku.
— Już mi się skończyły, więc przyślę Colina po nowe.
— W porządku. Powiem komuś, żeby je przygotował. Musisz sięgnąć cztery do sześciu dni wstecz, na wypadek, gdyby to jednak Badri stanowił pierwotne źródło, bo nawet wtedy okres inkubacji nie powinien być dłuższy niż przy normalnym zarażeniu.
— Zagonię do tego Williama — powiedział, a następnie odłożył słuchawkę i pchnął aparat w stronę portiera, który natychmiast wyszedł ze swojej przeszklonej budki i odprowadził go za bramę. Dunworthy zdziwił się trochę, że Gilchrist nie kazał eskortować go aż do Balliol.
Zaraz po powrocie zatelefonował do Polly Wilson.
— Czy uda się pani podłączyć do konsolety spoza laboratorium? — zapytał. — Może poprzez centralny komputer Uniwersytetu?
— Naprawdę nie wiem — odparła, marszcząc czoło. — Główny komputer ma kilka systemów zabezpieczeń, więc mogę mieć trudności… Chyba, żeby spróbować z konsolety w Balliol. Muszę sprawdzić, jak przedstawia się sytuacja. Znalazł już pan technika, żeby dokonał odczytu?
— Właśnie go szukam — powiedział i przerwał połączenie. Wszedł zupełnie przemoczony Colin, żeby wziąć kolejną rolkę taśmy.
— Czy pan wie, że ten wirus to mutant?
— Wiem. Pójdziesz do szpitala, znajdziesz babcię i weźmiesz od niej nowe tabele.
Colin rzucił na podłogę ładunek plakatów. Ten na samym wierzchu ostrzegał płomieniście czerwonymi literami: NIE POZWÓL, ŻEBY CHOROBA DOPADŁA CIĘ POWTÓRNIE!
— Niektórzy mówią, że to broń biologiczna albo coś w tym rodzaju — ciągnął wyraźnie podekscytowany chłopiec. — Podobno uciekł z laboratorium!
Na pewno nie z laboratorium Gilchrista, pomyślał z goryczą Dunworthy.
— Wiesz może, gdzie podziewa się William Gaddson?
— Nie — odparł Colin i skrzywił się z niesmakiem. — Przypuszczalnie jest na klatce schodowej i znowu kogoś całuje.
Okazało się to nieprawdą, ponieważ William Gaddson został odnaleziony w spiżarni, gdzie obściskiwał jedną z internowanych. Dunworthy polecił mu ustalić, gdzie przebywał Badri od czwartku do niedzieli oraz zdobyć zestawienie zleceń płatności, jakie wystawił w grudniu Basingame posługując się swoją kartą kredytową, po czym wrócił do gabinetu i zaczął wydzwaniać po kolei do wszystkich techników.
Jeden był w Moskwie, gdzie prowadził przeskok dla sekcji XIX wieku, dwaj wyjechali na narty, pozostali zaś albo wyszli z domu, albo, ostrzeżeni przez Andrewsa, nie odbierali telefonów.
Colin przyniósł listy kontaktów wtórnych i pierwotnych, zarówno nowe, jak i stare. Na widok starych Dunworthy’ego natychmiast rozbolała głowa. Sprawa przedstawiała się beznadziejnie: za dużo nazwisk, zbyt wiele możliwości. Co najmniej połowa zarażonych przez Badriego uczestniczyła w zabawie w Headington, dwie trzecie było na zakupach, wszyscy, z wyjątkiem dwóch osób, korzystali z metra. Równie dobrze można by szukać igły w stogu siana.
Prawie przez pół nocy ustalał przekonania religijne chorych oraz starał się stwierdzić, czy przed wystąpieniem objawów chorobowych kontaktowali się ze sobą. Czterdzieści dwie osoby należały do Kościoła Anglikańskiego, dziewięć do Kościoła Reformowanego, siedemnaście nie sprecyzowało swoich poglądów. Osiem studiowało w Shrewsbury College, jedenaście witało świętego Mikołaja w domu towarowym, dziewięć pracowało przy wykopaliskach Montoi, trzydzieści robiło zakupy u Blackwella.
Spośród tej gromady aż dwadzieścia jeden osób mogło zetknąć się w domu towarowym z co najmniej dwoma pacjentami, którzy zachorowali nieco później, sam święty Mikołaj natomiast uścisnął rękę przynajmniej trzydziestu dwóm osobom „trafionym” w pierwszej kolejności, ale wszystkie one przebywały wcześniej w towarzystwie Badriego.
Rano przyszła Mary z pierwszymi pacjentami, których z braku miejsc nie mogła już umieścić w szpitalu.
— Łóżka gotowe? — zapytała.
— Tak. Przygotowaliśmy dwie sale, po dziesięć łóżek w każdej.
— Bardzo dobrze. Przydadzą się wszystkie.
Pomogli pacjentom dotrzeć do zaimprowizowanego oddziału, umieścili ich w łóżkach i zostawili pod opieką zdemaskowanej przez Williama pielęgniarki.
— Pacjenci w stanie ciężkim przyjadą później, jak tylko zwolni się choć jedna karetka — powiedziała, kiedy wracali przez pusty dziedziniec. Deszcz przestał padać i zaczęło się trochę przejaśniać, jakby miała nastąpić poprawa pogody.
— Co ze szczepionką?
— Jeszcze co najmniej dwa dni.
Kiedy dotarli do bramy, Mary zatrzymała się i oparła o kamienną ścianę.
— Kiedy już będzie po wszystkim, chcę przejść przez sieć — powiedziała. — Najlepiej do jakiegoś stulecia, gdzie nie ma epidemii i gdzie nie trzeba się martwić, czekać ani bezsilnie przyglądać się umierającym ludziom. — Przesunęła ręką po siwych włosach. — Do jakiegoś stulecia, które nie dostało dziesiątki. — Uśmiechnęła się melancholijnie. — Tyle że pewnie takiego nie ma, prawda?
Pokręcił w milczeniu głową.
— Czy opowiadałam ci o Dolinie Królów?
— Mówiłaś, że byłaś tam podczas Wielkiej Epidemii.
Skinęła głową.
— Kair został objęty kwarantanną, więc leciałyśmy z Addis Abeby. Przekupiłam pilota taksówki, żeby zboczył z trasy, ponieważ chciałam zobaczyć grobowiec Tutenhamona. To była wielka głupota z mojej strony. Epidemia dotarła już do Luksoru i niewiele brakowało, żeby zastała nas tam kwarantanna. Dwa razy ktoś do nas strzelał. Mogłyśmy zginąć. Moja siostra powiedziała, że nie wysiądzie z taksówki, ale ja zeszłam po schodach aż do samych drzwi grobowca i pomyślałam: „Wszystko wygląda tak samo jak wtedy, kiedy zjawił się tu Carter”.