Spoglądała na Dunworthy’ego nie widzącym spojrzeniem, tonąc we wspomnieniach.
— Kiedy odkopali wejście do grobowca, okazało się, że drzwi są zamknięte. Powinni zaczekać na przybycie przedstawicieli władz, ale Carter nie wytrzymał, wywiercił dziurę w drzwiach, wsunął świecę i zajrzał do środka. „Widzisz coś?” — zapytał Carnarvon. A on na to: „Tak. Cudowne rzeczy”. — Zamknęła oczy. — Właśnie o tym wtedy myślałam, stojąc przed zamkniętymi drzwiami. Nigdy tego nie zapomnę. — Otworzyła oczy i spojrzała na niego. — Być może właśnie tam się przeniosę, kiedy już będzie po wszystkim. Przed grobowiec, żeby być przy jego otwarciu. — Wychyliła się z bramy i rozejrzała po opustoszałej ulicy. — Boże, znowu zaczęło padać! Muszę już wracać. Przyślę ciężej chorych, jak tylko uda mi się złapać karetkę. — Zmarszczyła brwi. — Dlaczego nie nosisz maski?
— Bo kiedy mam ją na twarzy, zaparowują mi okulary. A ty dlaczego nie nosisz swojej?
— Zaczyna nam ich brakować. Zgłosiłeś się na zastrzyk?
Pokręcił głową.
— Nie miałem czasu.
— Więc go znajdź — nakazała mu surowo. — I noś maskę. Jeśli zachorujesz, nie będziesz mógł pomóc Kivrin.
I tak nie mogę jej pomóc, pomyślał w drodze powrotnej do swego mieszkania. Nie mam dostępu do laboratorium, nie potrafię przekonać technika, żeby przyjechał do Oxfordu, nie jestem w stanie znaleźć Basingame’a. Zastanawiał się, z kim jeszcze mógłby się skontaktować, kogo jeszcze poprosić o pomoc. Sprawdził już chyba wszystkie agencje turystyczne i wypożyczalnie łodzi w Szkocji. Dziekan Wydziału Historycznego przepadł jak kamień w wodę. Może Montoya ma rację? Może w rzeczywistości wcale nie pojechał na ryby do Szkocji, tylko w tropiki z jakąś kobietą?
Właśnie: Montoya. Zupełnie o niej zapomniał. Po raz ostatni widział ją w Wigilię, podczas nabożeństwa ekumenicznego. Ona także szukała Basingame’a, żeby uzyskać od niego zgodę na kontynuowanie prac wykopaliskowych, a potem zadzwoniła, żeby zapytać o jego upodobania wędkarskie. Jeszcze później zostawiła mu wiadomość składającą się tylko z jednego słowa: „Nieważne”. Albo dowiedziała się skądś, czy Basingame woli łososie, czy pstrągi, albo…
Albo go znalazła.
Niemal biegł po schodach na górę. Jeśli Montoya istotnie zlokalizowała dziekana i uzyskała od niego zezwolenie, z pewnością od razu wróciła do swych drogocennych wykopalisk, nie zadając sobie trudu, by kogokolwiek zawiadomić. Możliwe nawet, iż nie zdawała sobie sprawy, że komuś jeszcze zależy na nawiązaniu kontaktu z Basingamem.
Zaraz po rozmowie z Montoyą Basingame na pewno wyruszył w drogę powrotną do Oxfordu, chyba że przeszkodziła mu pogoda albo trudności ze zdobyciem środka transportu… Naturalnie jeśli Montoya powiedziała mu o epidemii i kwarantannie. Biorąc pod uwagę jej obsesję na punkcie wykopalisk, należało liczyć się również z taką ewentualnością, że zażądała od niego zgody nie podając nawet przyczyn, dla jakich była konieczna.
Wpadłszy do mieszkania ujrzał widok, który sprawił, że stanął jak wryty i na chwilę zapomniał o wszystkich kłopotach. Panna Taylor, jej cztery zdrowe towarzyszki oraz Finch stali kręgiem, wymachując ramionami i zginając rytmicznie kolana. Finch nie odrywał wzroku od jakiegoś papieru i liczył półgłosem. Na widok Dunworthy’ego wyprostował się gwałtownie, schował kartkę za plecami, po czym oznajmił, unikając wzroku pryncypała:
— Właśnie miałem zamiar wyznaczyć dyżury przy chorych. — Sięgnął po jedną z kartek leżących na biurku. — Proszę, oto raport Williama.
Wymknął się z pokoju.
Panna Taylor i jej cztery koleżanki trzymały już walizeczki z dzwonkami.
— Dzwoniła jakaś panna Wilson — powiedziała panna Taylor. — Prosiła, żeby panu przekazać, że nie może dostać się do centralnego komputera i że trzeba będzie spróbować przez konsoletę w Brasenose.
— Dziękuję pani — wykrztusił Dunworthy.
Wyszła, a za nią rzędem pozostałe cztery dzwonniczki.
Ochłonąwszy ze zdumienia, spróbował połączyć się ze stanowiskiem Montoi, ale nikt się nie zgłaszał, więc zadzwonił do jej mieszkania, potem do gabinetu, wreszcie ponownie na stanowisko. Bez rezultatu. Jeszcze raz wystukał numer do mieszkania i nie odkładając słuchawki przejrzał raport Williama. Natychmiast rzuciła mu się w oczy informacja, że całą sobotę oraz niedzielne przedpołudnie Badri spędził przy wykopaliskach. Tę wiadomość William mógł uzyskać tylko od Montoi.
Nagle uświadomił sobie, że przecież wykopaliska znajdują się na wsi w pobliżu Witney, na farmie należącej do Funduszu Dziedzictwa Narodowego. Przypuszczalnie są tam kaczki, kury lub świnie, albo wszystko to razem i jeszcze coś na dokładkę. Badri spędził tam półtora dnia, grzebiąc gołymi rękami w błotnistej ziemi; doskonała okazja, by zetknąć się z uśpionym wirusem.
Do pokoju wpadł Colin, przemoczony do suchej nitki.
— Skończyły się plakaty — oznajmił, grzebiąc w torbie. — Jutro mają przysłać nowe z Londynu. — Wreszcie wydobył gumę do żucia i wpakował sobie do ust. — Wie pan, kogo minąłem na schodach? — zapytał, po czym opadł na fotel i otworzył „Epokę rycerstwa”. — Williama z jakąś dziewczyną. Oczywiście całowali się i gruchali jak dwa gołąbki. Ledwo zdołałem się obok nich przecisnąć.
Dunworthy otworzył drzwi. William oderwał się niechętnie od jakiejś niewysokiej brunetki w płaszczu przeciwdeszczowym i wszedł do gabinetu.
— Wiesz, gdzie jest panna Montoya? — zapytał Dunworthy.
— Nie. Wszyscy twierdzą, że powinna być przy wykopaliskach, ale nikt nie odbiera telefonu. Pewnie poszła na cmentarz albo grzebie w ruinach kościoła i niczego nie słyszy. Miałem zamiar podłączyć krzykacz, ale akurat wtedy przypomniałem sobie, że mam znajomą, która studiuje archeohistorię… — Wskazał ruchem głowy na drzwi. — Powiedziała mi, że widziała wykaz dyżurów przy wykopaliskach. Badri był zapisany na sobotę i niedzielę.
— Krzykacz? Co to takiego?
— Urządzenie, które po podłączeniu do aparatu daje wzmocniony sygnał u rozmówcy. To na wypadek, gdyby ktoś wyszedł do ogrodu, wlazł pod prysznic albo coś w tym rodzaju.
— Potrafiłbyś to zainstalować?
— Szczerze mówiąc, nie bardzo się na tym znam, ale mam koleżankę, dla której to będzie bułka z masłem. Zaraz poszukam jej numeru.
Wyszedł, Dunworthy zaś przekonał się ze zdziwieniem, że brunetka wciąż stoi na schodach.
— Jeśli pan wie na pewno, że panna Montoya jest przy tych swoich wykopaliskach, to mógłbym się do niej przekraść — powiedział Colin, a następnie wyjął gumę z ust i przyjrzał się jej z zainteresowaniem. — To żaden problem. Jest mnóstwo miejsc, których nikt nie pilnuje, bo policjantom nie chce się spacerować w deszczu.
— Nie po to ogłoszono kwarantannę, żebyśmy roznosili chorobę po okolicy.
— Właśnie w ten sposób rozprzestrzeniała się Czarna Śmierć — stwierdził chłopiec. Guma, którą wciąż obracał w palcach, była żółtozielona. — Kto tylko mógł uciekał przed nią, nie wiedząc, że zabiera ją ze sobą.
Otworzyły się drzwi i do pokoju wetknął głowę William.
— Moja znajoma twierdzi, że podłączenie krzykacza zajmie jej dwa dni, ale zainstalowała już coś takiego przy swoim aparacie, więc gdyby chciał pan skorzystać, to proszę bardzo.