Z Williamem, dodał w myśli Dunworthy.
— A w niedzielę?
— Badri został tylko do południa, bo miał jechać do Londynu. Na pewno był sam… Przepraszam, ale muszę już kończyć. Jeśli natychmiast nie wezmę się do roboty, wkrótce wszystko szlag trafi.
— Chwileczkę! — wykrzyknął Dunworthy. — Proszę się nie rozłączać!
Skrzywiła się, ale ponownie przyłożyła słuchawkę do ucha.
— Muszę zadać pani jeszcze kilka pytań. To naprawdę bardzo ważne. Im szybciej zlokalizujemy źródło choroby, tym szybciej skończy się kwarantanna i uzyska pani pomoc.
Nie sprawiała wrażenia przekonanej, ale wystukała coś na klawiaturze, po czym położyła słuchawkę i zapytała:
— Będzie panu przeszkadzać, jeśli mimo wszystko wezmę się do pracy?
— Ależ skąd! — odparł z ulgą. — Bardzo proszę.
Znikła z ekranu, by po chwili zjawić się ponownie i nacisnąć kilka klawiszy.
— Przepraszam, ale nie sięga — mruknęła pod nosem.
Obraz zamigotał, zafalował i zniknął; kiedy pojawił się ponownie, Dunworthy ujrzał Montoyę klęczącą przy kamiennym grobowcu — przypuszczalnie właśnie tym, który otwierała przy pomocy Badriego.
Na pokrywie znajdowała się płaskorzeźba przedstawiająca rycerza w półpancerzu, z ramionami skrzyżowanymi na piersiach w taki sposób, że chronione ciężkimi rękawicami ręce spoczywały niemal na barkach, i mieczem u stóp. Pokrywa stała oparta o dłuższą ścianę grobowca, w związku z czym, przechyliwszy głowę, zdołał odczytać tylko początek napisu ułożonego z ozdobnych liter: Requiesc…
Requiescat in pace. Spoczywaj w pokoju. Niestety, los chciał inaczej. Dunworthy nie wiedział, czy tylko mu się zdaje, czy kamienna twarz rycerza rzeczywiście wyraża dezaprobatę.
Na grubej folii, którą Montoya osłoniła wnętrze grobowca, zebrało się sporo wody. Dunworthy zastanawiał się, czy na pionowej ścianie wyrzeźbiono taki sam, hiperrealistyczny obraz okropieństw, jakie czekają ciało po śmierci, jak ten, który skopiowano w książce Colina. Wody wciąż przybywało; zagłębienie w folii wypełniało się coraz bardziej. Nie pozostawało nic innego, jak tylko mieć nadzieję, że plastik okaże się wystarczająco wytrzymały.
Montoya wyprostowała się, odłożyła na bok blaszane pudełko, którym wygarniała błoto z grobowca, i spojrzała prosto na Dunworthy’ego.
— Podobno chciał mi pan zadać kilka pytań?
— Tak, oczywiście… Powiedziała pani, że oprócz was dwojga nie było nikogo?
— Bo nie było — odparła, wycierając pot z czoła. — Do licha, ciepło tutaj.
Ściągnęła kurtkę, po czym rzuciła ją na pokrywę.
— A miejscowi? Ludzie, którzy nie mają nic wspólnego z wykopaliskami?
— Gdyby trafił się ktoś taki, natychmiast zagoniłabym go do roboty. — Zaczęła grzebać w pudełku. Okazało się, że oprócz błota zawierało także kilka brązowych kamyków. — Ta przeklęta pokrywa waży chyba tonę, a kiedy wreszcie zdołaliśmy ją jakoś ściągnąć, akurat zaczęło padać. Zwerbowałabym każdego, kto by się napatoczył, ale jesteśmy na takim zadupiu, że nikt tu nie zagląda.
— Nawet ludzie z Funduszu Dziedzictwa Narodowego?
Podsunęła kamyki pod strumień wody, by je oczyścić.
— Siedzą tu tylko latem.
Aż do tej chwili w głębi duszy żywił nadzieję, że wirus zaatakował właśnie od strony wykopalisk, że Badri zaraził się od kogoś z okolicy, pracownika Funduszu albo przypadkiem spotkanego myśliwego, ale przecież myksowirusy nie uznawały funkcji nosicieli; tajemniczy nieznajomy też musiałby zachorować, Mary zaś skontaktowała się ze wszystkimi szpitalami i klinikami w Anglii. Poza obszarem objętym kwarantanną nie stwierdzono ani jednego przypadku.
Montoya uważnie oglądała kamyki w blasku jednego z reflektorów.
— A co z ptakami?
— Z jakimi ptakami?
Dunworthy uświadomił sobie, że jego pytanie zabrzmiało tak, jakby sugerował, żeby wezwała na pomoc przy otwieraniu grobowca gromadę wróbli albo parę jaskółek.
— Wirus może rozprzestrzeniać się za pośrednictwem ptaków, szczególnie drobiu — wyjaśnił. — Macie tam jakieś gęsi, kaczki albo kurczaki?
Zbliżyła jeden z kamyków do światła i obracała go we wszystkie strony.
— Kurczaki?
— Nowe odmiany wirusów powstają niekiedy ze skrzyżowania wirusów ludzkich ze zwierzęcymi — podzielił się z nią zdobytą niedawno wiedzą. — Drób jest najbardziej podejrzany, ale czasem może chodzić o ryby albo świnie. Nie widziała pani w pobliżu świń?
Spojrzała na niego z taką miną, jakby podejrzewała go o utratę zmysłów.
— Przecież kopiecie na terenie farmy należącej do Funduszu Dziedzictwa Narodowego, zgadza się?
— Owszem, ale zabudowania są trzy kilometry stąd. W tej chwili jesteśmy na środku pola obsianego jęczmieniem. Nie ma tu żadnych świń, kurczaków ani ryb.
Ponownie skoncentrowała uwagę na kamyku.
Żadnych ptaków. Ani świń. Ani nawet ludzi. A więc wirus nie został przyniesiony z wykopalisk. Przypuszczalnie nikt go znikąd nie przyniósł, tylko uległ spontanicznej mutacji w organizmie Badriego. Mary powiedziała, że takie rzeczy czasem się zdarzają. Pojawił się znikąd i zaatakował mieszkańców Oxfordu, tak samo jak dżuma zaatakowała kiedyś wioskę, której mieszkańcy spoczywają teraz na cmentarzu rozgrzebanym przez Montoyę.
Amerykanka wciąż przyglądała się kamykom, oskrobując je z resztek błota. Nagle, całkiem niespodziewanie, spłynęło na niego olśnienie: to nie kamienie, tylko kości. Przypuszczalnie kręgi albo fragmenty palców u stóp.
Requiescat in pace.
Wreszcie znalazła to, czego chyba szukała: niewielką kostkę wielkości orzecha włoskiego, z lekkim wgłębieniem z jednej strony. Wysypała pozostałe na tacę, po czym wydobyła z kieszeni szczoteczkę do zębów i zaczęła starannie czyścić znalezisko, przerywając co pewien czas i wpatrując się w nie ze zmarszczonymi brwiami.
Gilchrist nigdy nie uwierzy w spontaniczną mutację. Zanadto przywiązał się do teorii, według której epidemię wywołał jakiś XIV-wieczny wirus, któremu udało się podstępem przedostać do sieci. Poza tym, zdążył już chyba przywyknąć do swego co prawda tymczasowego, ale jednak rokującego spore szanse na przyszłość, stanowiska. Dunworthy nie zdołałby go przekonać nawet wtedy, gdyby na terenie średniowiecznego cmentarzyska odkrył hodowlę kaczek.
— Muszę jak najprędzej skontaktować się z panem Basingamem — oświadczył. — Wie pani, gdzie on może być?
— Nie mam pojęcia — odparła, nie odrywając wzroku od kości.
— Ale myślałem, że zdołała go pani odszukać. Przecież to jego opinia była pani potrzebna do uzyskania zgody na wznowienie prac wykopaliskowych!
— Wiem o tym. Przez dwa dni nie robiłam nic innego, tylko dzwoniłam do biur turystycznych organizujących wyprawy do Szkocji na pstrąga i łososia, aż w końcu doszłam do wniosku, że szkoda na to czasu. Jeśli chce pan znać moje zdanie, to jego tam nie ma. — Odłożyła szczoteczkę, wzięła do ręki scyzoryk i zaczęła delikatnie oskrobywać nierówną powierzchnię kości. — Skoro już mowa o waszym Ministerstwie Zdrowia; zrobiłby pan coś dla mnie? Wciąż próbuję się do nich dodzwonić, ale numer jest ciągle zajęty. Zechciałby pan zajrzeć do tej ich filii, biura Służby Ochrony Epidemiologicznej, czy jak to się nazywa, i powiedzieć im, że te wykopaliska mają nieoszacowaną wartość historyczną, oraz że z pewnością ulegną zniszczeniu, jeśli nie dostanę paru ludzi do pomocy. I nowej pompy.