— Przez rabusiów — powtórzył, spoglądając na nią znad okularów.
— Przecież to pański pomysł. Sam pan powiedział, że w średniowieczu kobiety nigdy nie podróżowały same. Niestety, moi słudzy okazali się tchórzami, bo uciekli gdzie ich oczy poniosły, bandyci zaś zabrali konie i wszystkie cenne przedmioty. Pan Gilchrist uważa, że to całkiem sensowna historia. Prawdopodobieństwo, że…
— Historia jest sensowna, bo w średniowieczu aż roiło się od morderców i złodziei.
— Wiem, wiem — odparła ze zniecierpliwieniem. — Podobnie jak od nosicieli chorób zakaźnych, rycerzy szukających łatwego łupu oraz mnóstwa innych nieprzyjemnych typów. Czy wtedy nie było zwyczajnych, miłych ludzi?
— Owszem, byli, tyle że zajmowali się paleniem czarownic na stosach.
Doszła do wniosku, że należy zmienić temat.
— Przyszłam pokazać panu mój strój — powiedziała, obracając się powoli, żeby mógł przyjrzeć się niebieskiej sukni i szubie podszytej króliczym futerkiem. — Naturalnie, zanim dokonam przeskoku, rozpuszczę włosy.
— Zakładanie białych rzeczy nie ma najmniejszego sensu — stwierdził. — Wybrudzą się szybciej, niż jesteś w stanie sobie wyobrazić.
Teraz wcale nie miał lepszego nastroju. Widziała przez szybę, jak przechadza się nerwowo po niewielkim pomieszczeniu obserwacyjnym, zupełnie jakby czekał na wieści z sali porodowej. Od samego rana nie opuszczała ją obawa, że w ostatniej chwili znajdzie jakiś pretekst i nie dopuści do przeskoku.
Ostatnie przygotowania ciągnęły się bez końca. Pan Gilchrist wciąż od nowa wyjaśniał jej zasadę działania rejestratora, zupełnie jakby była studentką pierwszego roku. Chyba nikt nie ufał w pełni jej umiejętnościom, może oprócz Badriego, ale nawet on sprawiał wrażenie wyjątkowo zdenerwowanego. Kilka razy mierzył obszar objęty działaniem sieci oraz wielokrotnie kontrolował dane wprowadzone do komputera.
Kivrin wydawało się, że nigdy nie pozwolą jej zająć wyznaczonego miejsca, a kiedy już to uczyniła, czuła się jeszcze gorzej, leżąc z zamkniętymi oczami i zastanawiając się, co się dzieje dokoła. Rozbawiła ją uwaga Latimera, który wyznał Gilchristowi, iż niepokoi go, czy wybrali właściwą pisownię imienia „Isabel” — tak jakby w tamtych czasach wszyscy potrafili czytać i pisać, a w dodatku przywiązywali wielką wagę do zasad ortografii! Montoya nachyliła się nad nią i powiedziała po raz kolejny, że najłatwiej będzie jej zidentyfikować Skendgate na podstawie fresków w kościele przedstawiających Sąd Ostateczny.
Ktoś — chyba Badri, bo tylko on nie przekazywał jej żadnych instrukcji ani pouczeń — delikatnie przesunął ramię Kivrin i nieco zmienił ułożenie sukni. Podłoga była okropnie twarda, coś gniotło ją boleśnie w żebra. Pan Gilchrist powiedział parę słów, a zaraz potem do uszu dziewczyny dotarł fragment kolędy. Ktoś znowu otworzył drzwi.
Boże, tylko nie to, pomyślała rozpaczliwie Kivrin, prawie pewna, że to doktor Ahrens doszła do wniosku, iż trzeba jej zrobić jeszcze jeden zastrzyk albo pan Dunworthy odszukał dziekana Wydziału Historycznego i namówił go do wstrzymania przeskoku.
Ktokolwiek to był, nie zamknął za sobą drzwi, ponieważ wciąż słyszała dzwonienie, choć nie potrafiła rozpoznać melodii. Dopiero po dłuższej chwili uświadomiła sobie, że nie ma żadnej melodii, że to zwykłe dzwonienie, które umilkło na trochę, i zaraz rozległo się ponownie. Już po wszystkim, pomyślała Kivrin.
Leżała na lewym boku z rozrzuconymi bezwładnie nogami, jakby została pchnięta na ziemię przez ludzi, którzy ją obrabowali. Prawym ramieniem osłoniła twarz przed ciosem, którego jednak nie zdołała całkowicie zamortyzować, o czym świadczyła strużka krwi na skroni. Ułożyła je w taki sposób, by wciąż udając nieprzytomną, móc dyskretnie otworzyć oczy i rozejrzeć się dokoła, lecz na razie tego nie uczyniła. Leżała bez ruchu, pilnie nasłuchując.
Tyle że nie bardzo było czego słuchać, ponieważ do jej uszu docierało tylko bicie dzwonu. Jeśli rzeczywiście znalazła się na skraju czternastowiecznego gościńca, powinny otaczać ją odgłosy lasu: szum wiatru w gałęziach drzew, poświstywanie zimowych ptaszków, ale widocznie wszystko umilkło, wystraszone jej przybyciem, a raczej błyskiem towarzyszącym zamykaniu się sieci.
Dopiero po długim czasie gdzieś niedaleko rozległ się słaby szelest. Cisza była tak głęboka, że Kivrin wyraźnie słyszała delikatny szmer wiatru poruszającego gałęziami, choć ani na twarzy, ani na odsłoniętych rękach nie czuła choćby najlżejszego powiewu. Gdzieś z daleka wciąż dobiegało bicie dzwonu.
Co to może oznaczać? Pewnie proboszcz wzywa wiernych na nieszpór albo jutrznię. Badri uprzedził ją, że nie jest w stanie przewidzieć, jak duży będzie poślizg. Chciał nawet wstrzymać przeskok do chwili, kiedy przeprowadzi kilka niezbędnych testów, ale pan Gilchrist stwierdził stanowczo, iż nie ma się czego obawiać, gdyż sekcja prawdopodobieństwa oszacowała, że poślizg, jeśli w ogóle nastąpi, nie powinien przekroczyć 6,4 godziny.
Nie miała pojęcia, jaka teraz jest pora dnia albo nocy. Do laboratorium weszła za kwadrans jedenasta (panna Montoya właśnie wtedy spojrzała na zegarek i Kivrin zapytała ją o godzinę), nie wiedziała jednak, ile czasu minęło, zanim wreszcie dokonała przeskoku. Wydawało jej się, że co najmniej kilka godzin, ale oczywiście to mogło być złudzenie.
Przeskok zaplanowano na samo południe, jeśli więc nie spóźnili się i jeśli wyliczenia sekcji prawdopodobieństwa okazały się prawidłowe, to mogła być szósta wieczorem. Za późno na nieszpór. Skoro tak, to skąd to dzwonienie?
Może chodziło o mszę, ślub albo pogrzeb. W średniowieczu dzwony biły prawie bez przerwy: ostrzegały przed nieprzyjaciółmi, wzywały do gaszenia pożaru, pomagały zagubionym dzieciom odnaleźć drogę do wsi, nawet odstraszały pioruny. Ten dzwon mógł uderzać z każdego z tych powodów.
Gdyby tu był pan Dunworthy, na pewno uznałby, że w grę wchodzi pogrzeb.
— W czternastym stuleciu średnia długość życia wynosiła trzydzieści osiem lat — stwierdził, kiedy po raz pierwszy opowiedziała mu o swoich planach. — Tak zaawansowanego wieku mogłaś dożyć jedynie pod warunkiem, że nie zaraziłaś się cholerą ani ospą wietrzną, nie dostałaś zakażenia krwi, nie zjadłaś zepsutego mięsa, nie napiłaś się zatrutej wody, nie zostałaś stratowana przez konia ani spalona na stosie jako czarownica.
Ani nie zamarzłaś na śmierć, dodała Kivrin w myśli. Z każdą chwilą robiło się jej coraz zimniej, odnosiła też wrażenie, że to coś, co uwierają w żebra, lada moment wbije się jej w płuco. Pan Gilchrist kazał jej leżeć nieruchomo przez kilka minut, a potem powoli, z trudem, dźwignąć się na nogi. Mogła się nawet zataczać, jak ktoś, kto właśnie odzyskał przytomność i ma kłopoty z utrzymaniem równowagi. Kivrin doszła do wniosku, że kilka minut to stanowczo za mało, zwłaszcza jeśli wziąć pod uwagę przewidywania sekcji prawdopodobieństwa dotyczące liczby podróżnych korzystających o tej porze roku z drogi łączącej Oxford z Bath. Z pewnością minie znacznie więcej niż kilka minut, zanim na gościńcu pojawi się jakiś człowiek, ona zaś nie miała zamiaru dobrowolnie zrezygnować z atutu, jakim było jej rzekome omdlenie.
Istotnie stanowiło ono sprzyjającą okoliczność, na przekór poglądom pana Dunworthy’ego, który twierdził, iż połowa mieszkańców średniowiecznej Anglii natychmiast rzuci się na nieprzytomną kobietę, by ją zgwałcić, podczas gdy druga połowa ze śpiewem na ustach zacznie wznosić nie opodal stos, aby ją spalić. Jeśli znajdą ją przytomną, bez wątpienia natychmiast zasypią pytaniami. Jeśli znajdą zemdloną, z pewnością będą wymieniać uwagi na jej temat, zaczną zastanawiać się dokąd ją zabrać, snuć domysły na temat tożsamości kobiety, może nawet spierać się i dyskutować. Wszystko to miało znacznie większą wartość informacyjną niż krótkie: „Kim jesteś?”.