— Przykro mi, ale nie może pan wejść — powiedziała, zatrzymując go ruchem ręki ukrytej w aseptycznej rękawiczce.
Badri nie żyje, przemknęło mu przez głowę.
— Czy pan Chaudhuri… czuje się gorzej? — zapytał.
— Wręcz przeciwnie, ale skończyły nam się jednorazowe kombinezony. Jutro ma dotrzeć awaryjna dostawa z Londynu. Personel radzi sobie jak może, ale chwilowo nie wolno nam wpuszczać nikogo obcego. — Wyjęła z kieszeni zmiętą kartkę. — Zapisałam jego słowa — oznajmiła, wręczając mu ją. — Niestety, większość nie ma żadnego sensu. Najczęściej powtarza pańskie nazwisko i imię jakiejś dziewczyny… Kivrin, zgadza się?
Skinął głową, po czym rozłożył kartkę.
— Oprócz tego bełkocze coś, czego prawie nie można zrozumieć.
Okazało się, że zapisywała fonetycznie słowa Badriego, a kiedy natrafiała na jakiś zrozumiały wyraz, podkreślała go dwa razy. Podkreśleń nie było wiele: „nie mogę”, „szczury”, „martwię się”.
W niedzielę rano w łóżkach leżała już połowa internowanych, druga połowa zaś starała się nimi opiekować. Chorych było tak wielu, że Dunworthy i Finch przestali umieszczać ich w wydzielonych oddziałach — tym bardziej że skończyły się rozkładane łóżka. Każdy zostawał na swoim posłaniu, chyba że mieszkał w sali położonej na uboczu: wtedy przenoszono go wraz z łóżkiem do pomieszczenia, gdzie leżało więcej chorych. Czyniono to przede wszystkim z myślą o pielęgniarkach i pielęgniarzach, by oszczędzić im bieganiny po całym college’u.
Dzwonniczki padały jedna po drugiej; Dunworthy dopilnował, by wszystkie umieszczono w starej bibliotece. Panna Taylor, która jeszcze mogła chodzić, uparła się, że koniecznie musi je odwiedzić.
— Przynajmniej tyle mogę dla nich zrobić — wysapała, dotarłszy do połowy korytarza. — Po tym, jak wystawiłam je do wiatru…
Nie protestowała jednak, kiedy William zaprowadził ją z powrotem do pokoju, położył na pneumatycznym materacu i przykrył kocem.
— Duch jest wprawdzie ochoczy, ale ciało mdłe — zauważył Dunworthy.
Sam także czuł się nie najlepiej: coraz bardziej dawało o sobie znać zmęczenie i niewyspanie, najbardziej dokuczliwe było jednak poczucie klęski. Wreszcie, między parzeniem herbaty a opróżnianiem basenów, kiedy już prawie stracił nadzieję, zdołał dodzwonić się do jednego z techników z Magdalen College. Niestety, szybko został ściągnięty z powrotem na ziemię.
— Córka jest w szpitalu — poinformowała go matka dziewczyny. Miała zmęczoną, zatroskaną twarz.
— Kiedy zachorowała?
— W pierwszy dzień Świąt.
Ponownie zaświtał mu promyk nadziei. Może to od niej zaczęła się epidemia?
— Jakie objawy miała pani córka? Bóle głowy? Gorączka? Trudności z koncentracją?
— Bolał ją brzuch. Lekarz stwierdził zapalenie wyrostka robaczkowego.
W poniedziałek rano chorowało już trzy czwarte internowanych. Zgodnie z przewidywaniami Fincha, skończyła się czysta pościel i maski, a także, co było znacznie gorsze, leki obniżające temperaturę, antybiotyki oraz aspiryna.
— Próbowałem dodzwonić się do kliniki, żeby przysłali nam, co mogą, ale nie było sygnału — oznajmił, wręczając zwierzchnikowi długą listę.
Dunworthy’emu nie pozostało nic innego, jak wyruszyć do szpitala na piechotę. Przed głównym wejściem do budynku panował niesłychany ścisk: karetki i taksówki co chwila przywoziły kolejnych chorych, między samochodami zaś kręcili się demonstranci. PREMIER SKAZAŁ NAS NA ŚMIERĆ — głosił jeden z transparentów. Kiedy Dunworthy wreszcie zdołał dopchać się do drzwi, z kliniki wybiegł Colin — jak zwykle przemoczony, z czerwonym nosem i w rozpiętej kurtce.
— Telefony nie działają. Sieć nie wytrzymała przeciążenia. Robię teraz za posłańca. — Wyciągnął zza pazuchy plik wymiętych papierów. — Może pan też chce komuś przekazać wiadomość?
Tak, pomyślał Dunworthy. Andrewsowi. Basingame’owi. Kivrin.
— Nie — powiedział.
Chłopiec wepchnął wilgotne kartki do kieszeni.
— W takim razie lecę. Jeśli szuka pan mojej babci, to ostatnio widziałem ją w izbie przyjęć. Właśnie przywieźli pięć osób, całą rodzinę. Najmłodsze dziecko już nie żyło.
Pognał jak szalony, lawirując między samochodami.
Dunworthy z trudem dotarł do izby przyjęć i pokazał swoją listę dyżurnemu, który skierował go do działu zaopatrzenia. We wszystkich korytarzach wzdłuż obu ścian stały łóżka, tak że zostało jedynie wąskie przejście środkiem. Nad jednym z pacjentów pochylała się potężnie zbudowana pielęgniarka w różowym fartuchu i masce na twarzy, i czytała mu coś z książki w twardej czarnej oprawie.
— „Pan ześle na ciebie wszelkie zarazy…”
Zbyt późno rozpoznał panią Gaddson, ale na szczęście była tak pochłonięta lekturą, że nie zwróciła na niego uwagi.
— „…aż nie zostanie po tobie żaden ślad na ziemi”.
Pan ześle na ciebie wszelkie zarazy… Natychmiast przypomniał sobie słowa Badriego: „Wszystko przez szczury” — mówił technik. „Umarło pół Europy”.
To niemożliwe, żeby Kivrin trafiła w czasy Czarnej Śmierci, myślał, skręcając w korytarz prowadzący do działu zaopatrzenia. Andrews powiedział, że największy zarejestrowany poślizg wyniósł pięć lat, a w roku 1325 nawet w Chinach nikt jeszcze nie słyszał o zarazie. Co prawda Andrews wspomniał, iż przeskok doszedłby do skutku także w razie wystąpienia znacznego poślizgu albo błędnego obliczenia współrzędnych, ale przecież Badri twierdzi, że sprawdził obliczenia Puchalskiego i nie znalazł w nich żadnego błędu.
Otworzył drzwi z napisem: DZIAŁ ZAOPATRZENIA. Za jedynym biurkiem stojącym w obszernym pomieszczeniu z metalowymi regałami nie było nikogo, więc nacisnął przycisk dzwonka.
Badri kilkakrotnie powtarzał, że wyliczenia przeprowadzone przez praktykanta są prawidłowe, ale jednocześnie jego palce wędrowały niespokojnie po nie istniejącej klawiaturze, a kiedy gorączka przybierała na sile, technik mamrotał pod nosem: „To niemożliwe… Coś jest nie w porządku…”
Dopiero po drugim dzwonku spomiędzy regałów wyłoniła się zasuszona, siwa jak gołąbek, pielęgniarka. Z pewnością miała co najmniej dziewięćdziesiąt lat i zapewne wezwano ją do szpitala wyłącznie w związku z awaryjną sytuacją spowodowaną przez epidemię. Jej pożółkły ze starości, ale nienagannie czysty i świeżo wykrochmalony fartuch skrzypiał przy każdym ruchu niczym średniowieczna zbroja.
— Ma pan potwierdzenie zapotrzebowania? — zapytała, zerknąwszy na listę.
— Nie.
Oddała mu listę, a wraz z nią trzystronicowy formularz.
— Każde zamówienie musi zostać potwierdzone przez siostrę oddziałową.
— Ale my nie mamy siostry oddziałowej! — odparł, z trudem opanowując wzburzenie. — Nie mamy nawet oddziału, tylko pięćdziesięciu chorych i żadnych zapasów!
— W takim razie potrzebny będzie podpis lekarza prowadzącego.
— Lekarz prowadzący zajmuje się chorymi w szpitalu, a nie podpisywaniem jakichś papierzysk! Przecież mamy epidemię!
— Wiem o tym — odparła lodowatym tonem. — Niestety, nie będę mogła panu nic wydać, dopóki nie uzyska pan podpisu siostry oddziałowej albo lekarza prowadzącego.
Poskrzypując i szeleszcząc znikła między metalowymi regałami.
Wrócił do izby przyjęć, ale Mary już tam nie było. Skierowano go na oddział zakaźny, lecz tam również jej nie znalazł. Przemknęła mu myśl, by podrobić jej podpis, ale chciał się z nią spotkać, porozmawiać, opowiedzieć o fiasku swoich starań. Nie udało mu się znaleźć żadnego technika, nie udało mu się ominąć zakazu Gilchrista i otworzyć sieci, teraz zaś, na domiar wszystkiego, nie może dostać nawet jednej tabletki aspiryny. A jest już trzeci stycznia.