Wreszcie dopadł ją w laboratorium. Rozmawiała przez telefon, co samo w sobie stanowiło dobry znak, choć zamiast obrazu jej rozmówcy ekran wypełniało coś w rodzaju gęstej śnieżycy. Mary nie patrzyła zresztą na ekran, tylko na monitor komputera, gdzie widniał jakiś kolorowy, skomplikowany wykres.
— Co się właściwie stało? Przecież obiecaliście, że dostaniemy je dwa dni temu.
Nastąpiła krótka przerwa, podczas której, jak należało się domyślać, osoba ukryta za zasłoną z płatków śniegu próbowała się usprawiedliwić.
— Co to znaczy: „Została załatwiona odmownie”? — zapytała ze zdumieniem. — Ja mam tu tysiąc ludzi chorych na grypę, a w każdej chwili może zachorować następny tysiąc!
Słuchając odpowiedzi nacisnęła kilka klawiszy; na ekranie monitora pojawił się inny wykres.
— Więc proszę spróbować jeszcze raz! — wykrzyknęła. — Potrzebuję tego zaraz, natychmiast! Nie rozumiecie, że tutaj umierają ludzie? Muszę to mieć najpóźniej do… Halo? Halo, jest pan tam?
Ekran telefonu ściemniał. Mary zastukała w klawisze, dopiero teraz zauważyła Dunworthy’ego i dała mu znak, żeby wszedł do środka.
— Halo, jest pan tam jeszcze? — Rzuciła słuchawkę. — Ładne rzeczy: telefony działają jak chcą i kiedy chcą, połowa personelu rozłożyła się na grypę, a próbna partia szczepionki nie może do nas dotrzeć, bo jakiś kretyn zatrzymał przesyłkę na granicy kwarantanny! — Opadła na fotel i przesunęła rękami po twarzy. — Przepraszam — powiedziała wreszcie znacznie spokojniejszym tonem. — Wszystko przez te nerwy. Dzisiaj mieliśmy już trzy zgony: dwoje dorosłych i sześciomiesięczne niemowlę.
Zarówno gałązka jemioły przypięta do kieszonki fartucha, jak i sam fartuch sprawiały wrażenie mocno sfatygowanych, Mary zaś wyglądała tak, jakby była ciężko chora. Ciekawe od jak dawna nie zmrużyła oka, przemknęło mu przez głowę. Mocno wątpił, czy potrafiłaby udzielić mu odpowiedzi, gdyby ją o to zapytał.
Potarła oczy kciukiem i palcem wskazującym prawej ręki.
— Bardzo trudno jest pogodzić się z myślą, że nic nie można zrobić — powiedziała.
— To prawda.
Spojrzała na niego z takim wyrazem twarzy, jakby dopiero teraz zdała sobie sprawę z jego obecności.
— Chciałeś czegoś, James?
Nie spała od kilku dni, nie mogła liczyć na pomoc, niedawno zmarło troje pacjentów, w tym półroczne dziecko. Miała za dużo zmartwień, żeby dodatkowo niepokoić się o Kivrin.
— Nie — odparł, podsuwając jej formularz. — Wystarczy twój podpis.
Podpisała nie patrząc, co to jest.
— Dziś rano poszłam do Gilchrista.
Wpatrywał się w nią, zbyt zaskoczony i poruszony, żeby wykrztusić choć słowo.
— Postanowiłam spróbować, czy uda mi się go przekonać, żeby otworzył sieć. Wyjaśniłam mu, że nie ma potrzeby czekać, aż nabierze odporności cała populacja, ponieważ wystarczy uodpornić tylko pewną jej część, by ryzyko rozprzestrzenienia się choroby spadło do minimum.
— Domyślam się, że twoje argumenty nie trafiły mu do przekonania?
— Niestety masz rację. Gilchrist jest pewien, że wirus przedostał się z przeszłości. — Westchnęła głęboko. — Przeprowadził nawet symulacje komputerowe, z których wynikło, że jednym z myksowirusów typu A, grasujących w Anglii w latach 1318-1319, był nasz H9N2. — Z jej piersi ponownie wyrwało się donośne westchnienie. — Kategorycznie odmówił otwarcia laboratorium aż do chwili, kiedy wszyscy nabiorą pełnej odporności, a władze zniosą kwarantannę.
— Kiedy to może nastąpić? — zapytał na wszelki wypadek, choć był niemal pewien, że zna odpowiedź.
— Kwarantanna musi obowiązywać jeszcze przez siedem dni po nabraniu pełnej odporności przez ludzi przebywających nadanym terenie albo czternaście dni po zarejestrowaniu ostatniego przypadku zachorowania.
Czternaście dni. Dwa tygodnie bez żadnych zachorowań.
— Ile czasu trzeba na całkowite uodpornienie?
— Niewiele, naturalnie pod warunkiem, że otrzymamy wystarczającą liczbę szczepionek. W przypadku Wielkiej Epidemii trwało to zaledwie osiemnaście dni.
Koniec stycznia, pomyślał. A jeśli szczepionki nie wystarczy dla wszystkich?
— Za długo… — powiedział cicho.
— Wiem. Właśnie dlatego trzeba jak najprędzej zidentyfikować źródło choroby. — Spojrzała na ekran monitora. — Odpowiedź jest gdzieś tam, w tych wykresach, ale wciąż nie możemy jej znaleźć. — Stuknęła w klawisz i obraz uległ zmianie. — Przeprowadzałam analizy pod wszelkimi możliwymi kątami, szukałam studentów weterynarii, miłośników zwierząt, mieszkańców wsi… To, co widzisz, to grono znajomych i znajomych znajomych DeBretta; niestety, żadna z tych osób nie miała bliskiego kontaktu z drobiem, naturalnie jeśli nie brać pod uwagę gęsi, które prawie wszyscy jedli podczas świąt.
Wywołała listę kontaktów pierwotnych; na szczycie w dalszym ciągu figurowało nazwisko Badriego. Wpatrywała się w nią przez długą chwilę, nieobecna duchem, zupełnie jak Montoya przy swoich wykopaliskach.
— Najważniejszą umiejętnością, jaką powinien posiąść każdy lekarz, jest zdolność okazania samemu sobie pobłażliwości i serca po stracie pacjenta.
Nie wiedział, czy Mary ma na myśli Kivrin, czy Badriego.
— Mimo wszystko otworzę sieć — powiedział.
— Oby ci się udało.
Jego zdaniem, odpowiedzi wcale nie należało szukać wśród setek albo nawet tysięcy nazwisk, lecz u Badriego, do którego w dalszym ciągu prowadziły wszystkie tropy. Właśnie on, Badri Chaudhuri, był pacjentem zerowym, i to on na cztery do sześciu dni przed przeskokiem jako pierwszy zetknął się z uśpionym wirusem.
Wrócił na piętro, by odwiedzić chorego. Przy biurku przed drzwiami pokoju, który zajmował technik, siedział młody, wyraźnie speszony chłopak.
— Gdzie jest… — Dunworthy nie dokończył pytania, ponieważ nagle uświadomił sobie, że nawet nie zna imienia pielęgniarki.
Chłopak domyślił się jednak, o kogo mu chodzi.
— Zachorowała — wyjaśnił. — Wczoraj po południu. To już dwudziesta pielęgniarka, która się zaraziła. Zabrakło im ludzi, więc ściągnęli studentów trzech ostatnich lat medycyny. Ja co prawda jestem dopiero na pierwszym roku, ale przeszedłem już podstawowe szkolenie pielęgniarskie.
Wczoraj po południu. A więc przez całą dobę nikt nie dyżurował przy Badrim, nikt nie zapisywał jego słów.
— Zapamiętał pan może, co mówił chory, kiedy był pan przy nim? — zapytał bez większej nadziei. Mój Boże, student pierwszego roku! — Jakieś zdania albo przynajmniej słowa, które dało się zrozumieć?
— Pan Dunworthy, prawda? — Chłopak wręczył mu jednorazowy kombinezon. — Eloise powiedziała mi, że pan będzie o to pytał.
Dunworthy w rekordowym tempie i bez najmniejszych problemów założył kombinezon. Różnił się trochę od tych, których używał do tej pory, ponieważ był śnieżnobiały, a wzdłuż umieszczonego na plecach zapięcia biegł rząd czarnych krzyżyków.
— Powtarzała kilka razy, że to bardzo ważne.
Chłopak wprowadził Dunworthy’ego do izolatki, zerknął na wskaźniki, po czym spojrzał na Badriego. Ten przynajmniej zauważa pacjenta, pomyślał Dunworthy.
Technik leżał z rękami na kocu, skubiąc go niespokojnie palcami, które bardzo przypominały palce kościotrupa z ilustracji w książce Colina. Jego głęboko zapadnięte oczy były otwarte i wpatrzone w jakiś odległy punkt. Nie poruszył nimi, kiedy Dunworthy i pielęgniarz weszli do pokoju.