— Środkowy głos ciągle opóźnia wejścia! — poskarżyła się Dunworthy’emu usiłującemu zaprowadzić ją z powrotem do budynku.
Pojawił się Finch.
— To te dzwony, proszę pana — powiedział z zafrasowaną miną, ujmując kobietę pod drugie ramię. — Wciąż ją niepokoją. Byłoby dobrze, gdyby dali sobie spokój z tym dzwonieniem.
Panna Piantini wyszarpnęła rękę i odepchnęła Dunworthy’ego.
— Dzwonnik nie powinien na krok odstępować swego instrumentu! — oświadczyła stanowczym tonem.
— Oczywiście — zgodził się Finch. — Ma pani całkowitą rację.
Uczepiwszy się jej ramienia, jakby to był sznur od dzwonu, nie bez trudu zaprowadził ją z powrotem do starej biblioteki.
W korytarzu dogonił ich Colin. Był siny z zimna, miał rozpiętą kurtkę, a szalik, który otrzymał w prezencie od babki, powiewał bezużytecznie we wszystkie strony. Chłopiec wręczył Dunworthy’emu karteczkę z wiadomością.
— To od pielęgniarza pana Badriego — oznajmił, po czym wytrząsnął na dłoń kolorowego cukierka i wepchnął go do ust.
Kartka była dokładnie przemoczona, podobnie jak kurtka Colina, pospiesznie skreślone litery zaś rozmazane, niemniej jednak wiadomość dała się jakoś odczytać. „Badri chce się z panem widzieć”. Z pierwszego wyrazu ocalało jedynie „B”.
— Czy mówił, jak on się czuje?
— Nie. Dał mi tylko tę kartkę. Natomiast babcia powiedziała, że musi pan dostać jeszcze jeden zastrzyk wzmacniający odporność. Podobno są jakieś opóźnienia w produkcji szczepionki.
Dunworthy pomógł Finchowi położyć pannę Piantini do łóżka (nie było to wcale łatwe i wymagało niemal zapaśniczych umiejętności), po czym co sił w nogach pognał do kliniki. Przed drzwiami pokoju Badriego siedziała otyła pielęgniarka, której jeszcze nigdy tam nie widział; na jego widok pospiesznie zdjęła opuchnięte stopy z biurka i podniosła się z krzesła.
— Pan Dunworthy, prawda? — Nie czekała na potwierdzenie. — Doktor Ahrens prosiła, żeby pan natychmiast do niej przyszedł.
Powiedziała to tak łagodnym, niemal współczującym tonem, że natychmiast pomyślał o najgorszym.
— Chodzi o Badriego, zgadza się? — Na pewno chce mi oszczędzić widoku nieboszczyka. Doszła do wniosku, że będzie lepiej, jeśli dowiem się wszystkiego od Mary. — Kiedy umarł?
Spojrzała na niego ze zdziwieniem.
— Umarł? Wręcz przeciwnie, czuje się znacznie lepiej. Nie dostał pan wiadomości od chłopaka, który miał dyżur przede mną? Pan Chaudhuri próbuje sam siadać w łóżku.
— Siadać? — powtórzył z niedowierzaniem, zastanawiając się, czy pielęgniarka nie bredzi w gorączce.
— Naturalnie jest jeszcze bardzo osłabiony, ale temperatura prawie wróciła do normy. Najpierw powinien pan jednak zobaczyć się z doktor Ahrens. Czeka na pana w izbie przyjęć. Podobno chodzi o jakąś ważną sprawę.
Zerknął na drzwi izolatki.
— Proszę mu powiedzieć, że przyjdę natychmiast, jak tylko będę mógł.
W drzwiach oddziału zderzył się z Colinem, który, sądząc po jego przyspieszonym oddechu, chyba dopiero co wbiegł na górę po schodach.
— Co ty tu robisz? — zdziwił się Dunworthy. — Był do mnie jakiś telefon?
— Przysyła mnie babcia Mary. Mam dopilnować, żeby zgłosił się pan na zastrzyk.
— Teraz nie mogę — odparł i nie oglądając się ruszył przed siebie szybkim krokiem. Colin musiał biec, żeby nie zostać z tyłu.
— Nic nie szkodzi, przyjdzie pan później. Powiedziała, że nie mogę wypuścić pana z kliniki, dopóki nie dostanie pan tego zastrzyku.
Zjechali na dół windą. Kiedy tylko rozsunęły się metalowe drzwi, ujrzeli czekającą na nich Mary.
— Mamy kolejny przypadek — oznajmiła ponurym tonem. — To Montoya. — Skręciła w stronę izby przyjęć. — Właśnie wiozą ją z Witney.
— Montoya? — zdumiał się Dunworthy. — To niemożliwe! Przecież była poza kwarantanną, zupełnie sama…
— Wygląda na to, że jednak nie sama.
— Ale mówiła, że… Jesteś pewna, że to wirus? Pracowała w deszczu i chłodzie, więc może po prostu zaziębiła się albo złapała zwyczajną, łagodną grypę?
Mary pokręciła głową.
— Wstępne badanie przeprowadzone w karetce wykazało obecność naszego wirusa. — Zatrzymała się przy recepcji. — Są już? — zapytała dyżurnego.
— Właśnie przekroczyli granicę.
Podeszła do szklanych drzwi i wyjrzała na zewnątrz, jakby mu nie ufała.
— Zadzwoniła dziś rano. Sprawiała wrażenie zupełnie zdezorientowanej. Zawiadomiłam najbliższy szpital, żeby wysłali karetkę, ale odmówili, twierdząc, że od wczoraj obszar wykopalisk także został objęty kwarantanną. Dopiero niedawno udało mi się przekonać tych tępogłowych biurokratów ze sztabu kryzysowego, żeby pozwolili mi posłać jeden z naszych ambulansów. — Ponownie wyjrzała na ulicę. — Kiedy tam wróciła?
Dunworthy wytężył pamięć. W pierwszy dzień Świąt zadzwoniła do niego z pytaniem, czy Basingame woli łososie, czy pstrągi, a potem zatelefonowała jeszcze raz i powiedziała „Nieważne”, ponieważ zdecydowała się podrobić podpis dziekana.
— W pierwszy dzień Świąt… A może w drugi? Nie, raczej dwudziestego siódmego. Jestem pewien, że od tamtej pory z nikim się nie kontaktowała.
— Skąd wiesz?
— Skarżyła mi się przez telefon, że ledwo radzi sobie z pracą, bo jest zupełnie sama. Prosiła mnie, bym spróbował zorganizować jej jakąś pomoc.
— Kiedy to było?
Zmarszczył brwi.
— Dwa… Nie, trzy dni temu.
Kiedy w ogóle nie kładziesz się spać, wszystkie dni wydają się takie same, przemknęło mu przez głowę.
— Może potem, już po rozmowie z tobą, udało jej się znaleźć pomoc na farmie?
— Zimą nikogo tam nie ma.
— Jeśli dobrze sobie przypominam, Montoya zagania do pracy każdego, kogo dopadnie. Może złapała jakiegoś przechodnia?
— Tam nie ma przechodniów. Z tego, co mówiła, wynika, że stanowisko znajduje się w szczerym polu.
— Tak czy inaczej, musiała mieć z kimś kontakt. Przebywała tam siedem dni, a przecież okres inkubacji wynosi zaledwie dwanaście do czterdziestu ośmiu godzin.
— Przyjechała karetka! — wykrzyknął Colin.
Mary pchnęła drzwi i wybiegła na podjazd. Dunworthy i Colin nie zwlekając podążyli za nią. Dwaj sanitariusze właśnie wystawiali nosze z samochodu. Dunworthy rozpoznał jednego z nich; ten sam mężczyzna znajdował się w zespole, który przyjechał po Badriego do laboratorium.
Colin pochylił się nad noszami i z zainteresowaniem przyglądał się Montoi, która leżała nieruchomo z zamkniętymi oczami. Jej twarz miała to samo, intensywnie czerwone zabarwienie, jak twarz panny Breen. Chłopiec nachylił się jeszcze niżej, a wtedy Amerykanka niespodziewanie zakasłała mu prosto w twarz.
Dunworthy złapał Colina za kołnierz i szarpnął mocno.
— Zmykaj stąd! Chcesz się zarazić? A w ogóle, dlaczego nie używasz maski?
— Bo zabrakło.
— Nie powinieneś się tu kręcić. Biegnij prosto do Balliol i…
— Nie mogę. Babcia kazała mi dopilnować, żeby zgłosił się pan na zastrzyk.
Dunworthy zaprowadził chłopca do głównego hallu.
— Więc siedź tutaj — powiedział, wpychając go w fotel — i nie zbliżaj się do pacjentów.
— Tylko niech pan nie próbuje mi uciec! — powiedział Colin ostrzegawczym tonem, po czym rozsiadł się wygodnie, wyjął z kieszeni gumę do żucia, rozpakował ją i wepchnął do ust.