— A, tu pan się schował! — wykrzyknął triumfalnie.
Dunworthy minął go bez słowa.
— Dokąd pan idzie? — zawołał Colin. Stracił równowagę, przez chwilę walczył o jej odzyskanie, ale w końcu skapitulował i tylne nogi krzesła opadły z donośnym stukotem na podłogę. — Babcia powiedziała, żebym nie wypuszczał pana z kliniki, dopóki nie zgłosi się pan na zastrzyk! — Zerwał się z krzesła i popędził za Dunworthym. — A w ogóle, to czemu nie ma pan kombinezonu?
Dunworthy pchnął uchylne drzwi, ale Colin był już tak blisko, że przemknął między szklanymi skrzydłami, zanim te zdążyły się zamknąć.
— Babcia urwie panu głowę, jeśli…
— Nie mam czasu na zastrzyki — oświadczył Dunworthy. — Ona jest w 1348 roku.
Chłopiec wytrzeszczył oczy.
— Babcia Mary?
Dunworthy szedł szybko korytarzem.
— Kivrin? — Colin dogonił go dopiero po kilku metrach. — Niemożliwe! Przecież właśnie wtedy szalała ta cała Czarna Śmierć, prawda?
Dunworthy wypadł na schody i ruszył w dół, przeskakując po dwa stopnie.
— Nic nie rozumiem — oświadczył Colin, biegnąc za nim. — Skąd się tam wzięła? Przecież miała być w 1320!
Zmierzali już w stronę aparatów telefonicznych zainstalowanych w głębi głównego hallu kliniki. Dunworthy grzebał po kieszeniach w poszukiwaniu kalendarza, który otrzymał w prezencie od Colina.
— Jak ją pan stamtąd wyciągnie? Przecież laboratorium jest nieczynne!
Wreszcie znalazł kalendarzyk, otworzył go i zaczął pospiesznie przerzucać kartki. Gdzieś z tyłu powinien być zapisany numer Andrewsa.
— Pan Gilchrist na pewno pana nie wpuści. Zamknął laboratorium na klucz i zainstalował alarm. Jak pan tam wejdzie?
Numer Andrewsa znajdował się na ostatniej stronie. Dunworthy wziął słuchawkę do ręki.
— A nawet jeśli pana wpuści, to kto poprowadzi przeskok? Pan Chaudhuri?
— Andrews — odparł lakonicznie Dunworthy, wystukując numer.
— Zdawało mi się, że on nie pali się do przyjazdu.
Dunworthy przyłożył słuchawkę do ucha.
— Nie zostawię jej tam.
— Tu numer 24837 — odezwał się kobiecy głos. — Firma Braci Shepherdów.
Jeszcze raz spojrzał na numer w kalendarzyku.
— Chciałem rozmawiać z panem Ronaldem Andrewsem. Jaki to numer?
— 24837 — powtórzyła kobieta ze zniecierpliwieniem. — Nikt taki tutaj nie pracuje.
Dunworthy rzucił z rozmachem słuchawkę.
— Przeklęte telefony! — parsknął, po czym jeszcze raz wystukał numer.
— A nawet jeśli Andrews zgodzi się przyjechać, w jaki sposób zamierza ją pan odszukać? — pytał dalej Colin, wspinając się na palce i próbując zajrzeć mu przez ramię. — Przecież nie będzie jej tam, gdzie miała być. Termin powrotu wypada dopiero za trzy dni.
Dunworthy niecierpliwie wsłuchiwał się w sygnał, zastanawiając się jednocześnie, co zrobiła Kivrin, kiedy przekonała się, dokąd i kiedy trafiła. Przypuszczalnie czym prędzej wróciła na miejsce przeskoku… Naturalnie pod warunkiem, że była w stanie to uczynić. Że nie zachorowała ani nie została oskarżona o sprowadzenie zarazy do Skendgate.
— Tu 24837 — odezwał się ten sam głos co poprzednio. — Firma Braci Shepherdów.
— Jaki to numer? — wrzasnął rozwścieczony Dunworthy.
— 24837! — odparła niewiele ciszej kobieta.
— To niemożliwe, bo właśnie tam próbuję się dodzwonić!
— Wcale nie. — Colin wyciągnął rękę i wskazał palcem nabazgrany w pośpiechu numer Andrewsa. — Pomylił się pan. — Odebrał mu słuchawkę. — Chyba będzie lepiej, jeśli ja to zrobię.
Wystukał numer, po czym oddał słuchawkę.
Sygnał był zupełnie inny, znacznie cichszy. Myśli Dunworthy’ego ponownie wróciły do Kivrin. Dżuma nie pojawiła się wszędzie dokładnie w tym samym czasie. Do Oxfordu dotarła w Święta, ale nie wiadomo, kiedy zawitała do Skendgate.
Nikt się nie zgłaszał. Dunworthy odruchowo liczył sygnały: dziesięć… jedenaście… Nie mógł sobie przypomnieć, którędy posuwała się zaraza. Dotarła z Francji, najbardziej prawdopodobne było więc, że szła ze wschodu na zachód, Skendgate zaś znajdowało się na zachód od Oxfordu. Może więc dotarła do wioski nieco później, już po Bożym Narodzeniu?
— Gdzie jest książka? — zapytał Colina.
— Jaka książka? Chodzi panu o kalendarz? Trzyma go pan w ręku.
— Książka, którą dostałeś ode mnie na Gwiazdkę. Dlaczego nie masz jej przy sobie?
— Miałbym ją wszędzie nosić? — zdumiał się chłopiec. — Przecież ona waży ze trzy kilogramy, jeśli nie więcej!
Po dwudziestym sygnale Dunworthy odwiesił słuchawkę i szybkim krokiem skierował się do wyjścia.
— Mimo wszystko wolałbym, żebyś zawsze miał ją pod ręką. Nie wiesz, że dokoła szaleje epidemia?
— Czy… Czy pan się dobrze czuje, panie Dunworthy?
— Nie gadaj, tylko biegnij po nią.
— Teraz?
— Idź do Balliol i przynieś ją najprędzej jak będziesz mógł. Muszę wiedzieć, kiedy dżuma zaatakowała Oxfordshire. Nie miasto, tylko wsie. I z którego kierunku nadeszła.
— A pan dokąd idzie? — zapytał Colin, biegnąc obok niego.
— Do Gilchrista. Zmusić go, żeby otworzył laboratorium.
— Jeśli zamknął je z powodu grypy, tym bardziej nie otworzy go, kiedy dowie się, że chodzi o dżumę.
Dunworthy otworzył drzwi i wyszedł na dwór. Wciąż lało jak z cebra. Przypominający stadko zmokniętych kur zwolennicy wystąpienia z Unii Europejskiej zbili się w ciasną gromadkę na zadaszonym podjeździe. Na widok Colina i Dunworthy’ego jeden z demonstrantów ruszył w ich kierunku, wymachując ulotką.
Chłopiec miał rację. Nawet jeśli Gilchrist dowie się prawdy, z pewnością nie zmieni zdania. W dalszym ciągu będzie przekonany, że wirus przedostał się przez sieć, jego upór zaś tylko się nasili, ponieważ z pewnością natychmiast dojdzie do wniosku, iż po otwarciu laboratorium, w ten sam sposób jak grypa, rozprzestrzeni się także dżuma.
— Daj mi jakąś kartkę — zażądał, sięgając po długopis.
— Kartkę? Po co?
Dunworthy wyrwał demonstrantowi ulotkę i zaczął coś pospiesznie bazgrać na jej odwrocie.
— To zgoda Basingame’a na otwarcie sieci — wycedził przez zaciśnięte zęby.
Colin wybałuszył oczy.
— Na ulotce? On w to nigdy nie uwierzy, proszę pana.
— Więc daj mi jakiś papier, do diabła! Chłopiec cofnął się o krok.
— Dobrze. Oczywiście. Zaraz przyniosę — powiedział uspokajającym tonem. — Tylko proszę nigdzie się stąd nie ruszać, zgoda?
Wrócił zaledwie po kilkunastu sekundach z kilkoma kartkami papieru kserograficznego. Dunworthy wyrwał mu je z ręki, błyskawicznie skreślił kilka zdań, u dołu zaś umieścił podpis Basingame’a.
— A teraz goń po książkę. Spotkamy się w Brasenose.
— Zaraz, tylko przyniosę panu płaszcz.
— Szkoda czasu.
Złożył kartkę we czworo i wepchnął do kieszeni marynarki.
— Przecież pada! Może chociaż weźmie pan taksówkę?
— Nie jeżdżą.
Ruszył ulicą zalewaną strumieniami deszczu.
— Babcia mnie zabije! — zawołał za nim chłopiec. — Nie zgłosił się pan na zastrzyk!
Dość szybko doszedł do wniosku, że powinien jednak wezwać którąś z kursujących jeszcze taksówek, nawet jeśli oznaczałoby to kilkunastominutową zwłokę. Deszcz, nie dość, że ulewny, dodatkowo okazał się także lodowato zimny. Wszystko wskazywało na to, iż za godzinę lub dwie zamieni się w mokry, zmarznięty śnieg. Kiedy Dunworthy dotarł do college’u Brasenose, był zupełnie przemoczony i potwornie zziębnięty.