Droga była tak wąska, że z trudem zmieściłby się na niej wóz, choć ślady świadczyły o tym, iż wozy jednak z niej korzystają, choć rzadko i raczej niezbyt liczne. W głębokich koleinach leżało mnóstwo uschniętych liści, gdzieniegdzie zaś zgromadziła się woda. Kałuże położone w zacienionych miejscach były pokryte cienką warstewką lodu.
Kivrin stała w najniżej położonym punkcie dość rozległego zagłębienia terenu. Droga w obu kierunkach wiodła lekko pod górę, na północy zaś (w każdym razie wydawało jej się, że tam jest północ), las kończył się mniej więcej w połowie łagodnego zbocza. Odwróciła się i spojrzała za siebie. Co prawda zdołała dostrzec fragment wozu, a raczej kawałek niebieskiego płótna stanowiącego jego przykrycie, lecz ktoś, kto by nie wiedział, gdzie należy go szukać, z pewnością by niczego nie zauważył. W tym miejscu drzewa zbliżały się z obu stron do drogi, tak że ich korony stykały się w górze, tworząc coś w rodzaju tunelu. Wymarzone miejsce dla wszelkich zbójów i złodziei.
Każdy uwierzyłby, że została tu napadnięta; problem polegał tylko na tym, że nikt nie zauważy jej w gęstym lesie, a nawet gdyby komuś mignęła niewyraźna niebieska plama, to zapewne uznałby, że to jakiś rzezimieszek szykujący się do ataku, więc tylko popędziłby konia i zniknął w oddali, nie oglądając się za siebie.
Nagle Kivrin uświadomiła sobie, że czając się w zaroślach bardziej przypomina złoczyńcę, który czyha na czyjś dobytek albo nawet życie, niż nieszczęsną dziewicę, sponiewieraną i okradzioną przez bezwzględnych rabusiów. Czym prędzej wyszła na drogę, omdlewającym gestem podniosła rękę do czoła, po czym zawołała co sił w płucach:
— Pomóżcie mi, dobrzy ludzie, bom sama i w okrutnej potrzebie!
Co prawda translator powinien automatycznie przełożyć każdą jej wypowiedź na staroangielski, niemniej jednak Kivrin doszła do wniosku, że niewielka archaizacja pomoże jej lepiej wczuć się w rolę.
— Pomóżcie mi, bom ledwo uszła z życiem przed strasznymi okrutnikami!
Przyszło jej do głowy, że powinna osunąć się zemdlona na ziemię, ale zrezygnowała z tego pomysłu, ponieważ teraz nie ulegało już wątpliwości, iż dzień ma się ku końcowi, więc jeśli chciała dotrzeć na szczyt wzgórza i rozejrzeć się po okolicy, to nie miała chwili do stracenia. Najpierw jednak powinna jakoś oznaczyć to miejsce, aby nie mieć trudności z odnalezieniem go w przyszłości.
Żadna z wierzb rosnących po obu stronach drogi nie wyróżniała się niczym szczególnym. Kivrin zaczęła szukać kamienia, który mogłaby położyć tam, skąd dało się dostrzec fragment wozu, lecz bez rezultatu. W końcu przedarła się z powrotem przez gęstwinę, podniosła z ziemi małą szkatułkę z metalowymi okuciami (była to dokładna kopia jednego z eksponatów z Muzeum Ashmole’a), przeniosła ją na skraj drogi i ukryła w krzakach.
Nie o to dokładnie jej chodziło — szkatułkę mógł zauważyć jakiś przypadkowy podróżny, wsadzić pod pachę i odjechać w siną dal — ale na razie musiało wystarczyć. Teraz chyba zdecyduje się wyruszyć w kierunku najbliższej wioski, a potem wróci tu i spróbuje wymyślić coś lepszego. Poza tym nie zanosiło się na to, by pojawili się jacyś podróżni, wszystko jedno, przypadkowi czy nie. Sądząc po nie naruszonym lodzie na kałużach oraz grubej warstwie delikatnych zeschłych liści wypełniających koleiny, nikt tędy nie szedł ani nie jechał przez cały miniony dzień, a może nawet dłużej.
Częściowo przykryła szkatułkę suchymi gałązkami, po czym ruszyła w kierunku szczytu wzniesienia. Droga, dość równa i dobrze ubita, okazała się znacznie lepsza, niż można było przypuszczać; chyba jednak nie korzystano z niej aż tak rzadko, jak sądziła początkowo.
Wspinaczka nie należała do najtrudniejszych, lecz po przejściu zaledwie kilku kroków Kivrin poczuła ogromne zmęczenie, a w jej skroni znowu odezwało się nieprzyjemne pulsowanie. Modliła się w duchu, żeby skutki uboczne przeskoku nie dały jej się jeszcze bardziej we znaki, ponieważ z każdą chwilą nabierała coraz wyraźniejszego przekonania, iż czeka ją długa, uciążliwa wędrówka. Jeszcze nawet nie zdążyła „ustalić swojej lokalizacji czasowej i przestrzennej”, ani na poboczu drogi zaś, ani na żadnym z drzew nie dostrzegła tabliczki z napisem „1320”.
Jedynymi dowodami na istnienie cywilizacji były koleiny. Ich obecność świadczyła o tym, że wylądowała w czasie gdzieś między wynalezieniem koła a powstaniem utwardzanych dróg, choć nawet co do tego nie mogła mieć całkowitej pewności. Bądź co bądź, niemal identyczne trakty można było wciąż podziwiać w rezerwacie położonym zaledwie pięć mil od Oxfordu, odwiedzanym tłumnie przez żądnych wrażeń turystów z Ameryki i Japonii.
Mogło się okazać, że wcale nie przeniosła się w przeszłość i że po drugiej stronie wzgórza ujrzy autostradę Ml albo wykopaliska panny Montoi. To byłby marny dowcip, gdybym ustaliła swoją lokalizację czasową wpadając pod motocykl albo samochód, pomyślała, po czym przezornie zeszła na pobocze drogi. Skoro jednak przeskok nie doszedł do skutku, to dlaczego męczy mnie ten przeklęty ból głowy i czemu czuję się tak, jakbym za chwilę miała umrzeć?
Wreszcie dotarła na szczyt wzgórza i zatrzymała się, łapiąc powietrze szeroko otwartymi ustami. Niepotrzebnie schodziła na pobocze. Tą drogą nie jechał jeszcze żaden samochód ani nawet bryczka. Przeczucie okazało się słuszne: była bardzo daleko od jakiejkolwiek ludzkiej siedziby. Z wierzchołka wzniesienia roztaczał się widok na okolicę w promieniu wielu mil. Las, z którego Kivrin przed chwilą wyszła, ciągnął się na południe i zachód — wyglądało na to, że bez końca. Gdyby szczęśliwym zbiegiem okoliczności nie trafiła na drogę, zgubiłaby się na dobre.
Daleko na wschodzie także rosły drzewa, płynęła rzeka (Tamiza? A może Cherwell?), gdzieniegdzie dostrzegła kępy krzewów i zarośli urozmaicających krajobraz. Najwięcej jednak było drzew, znacznie więcej niż sobie wyobrażała. Według Księgi Sądu Ostatecznego, w roku 1086 lasy porastały piętnaście procent powierzchni Anglii, specjaliści z sekcji prawdopodobieństwa zaś obliczyli, że w XIV wieku, w wyniku niszczycielskiej działalności człowieka, odsetek ten spadł zaledwie do dwunastu procent. Ktoś musiał się pomylić: albo oni, albo autorzy Księgi Sądu Ostatecznego. Tutaj drzewa rosły dosłownie wszędzie.
Nigdzie natomiast nie mogła dostrzec żadnych osad. Pozbawione liści korony drzew nie tworzyły zbyt szczelnej zasłony, więc bez trudu zauważyłaby ukryte za nimi dachy kościołów, dworów i zabudowań gospodarczych — gdyby nie to, że ich po prostu nie było.
Zobaczyła natomiast pola uprawne, wąskie spłachetki zaoranej ziemi, dokładnie takie jak w średniowieczu. Na łące pasły się owce, choć należało się dziwić, że nikt ich nie pilnuje. Dopiero po dłuższej chwili, hen, daleko, Kivrin dostrzegła szary masyw murów. Mógł to być tylko Oxford. Zmrużywszy oczy zdołała rozróżnić fortyfikacje obronne oraz przysadzisty kształt Wieży Carfax, nigdzie natomiast nie widziała wież St Frideswide ani Osney.
Przyczyną mógł być zapadający zmierzch. Niebo miało sinogranatowy kolor, zabarwiony odrobiną różu nad zachodnim horyzontem. Nawet w ciągu kilku minut, które spędziła na szczycie wzniesienia, zrobiło się wyraźnie ciemniej.