— Ale przecież sam pan powiedział, że nie mogła zarazić się dżumą, więc może jednak wcale nie umarła? A jeśli wciąż czeka na pana w wyznaczonym miejscu?
— Jeszcze przed przeskokiem zaraziła się grypą.
— Tak samo jak pan, a przecież pan żyje. Myślę, że powinien pan porozmawiać z Badrim i dowiedzieć się, czy ma jakieś pomysły. Może uda mu się na nowo włączyć sieć albo coś w tym rodzaju?
— Nic nie rozumiesz — odparł Dunworthy ze zniecierpliwieniem. — To nie to samo, co włączyć latarkę. Nie ma możliwości powtórnego trafienia w ten sam czas i miejsce.
— Ale przecież można spróbować dokonać przeskoku na podstawie nowych obliczeń, celując dzień albo dwa później, prawda?
Nawet znając wszystkie współrzędne trzeba było kilku dni na przygotowanie przeskoku, a Badri przecież nie znał współrzędnych, tylko datę. Naturalnie, na tej podstawie mógłby obliczyć nowe parametry, pod warunkiem jednak, że do danych, które wprowadził do sieci w początkowym stadium choroby, nie wkradł się żaden dodatkowy błąd oraz że sama sieć dopuści do przeskoku w bezpośrednie sąsiedztwo poprzedniego. Gdyby istniało najmniejsze ryzyko spowodowania paradoksu, całe przedsięwzięcie spaliłoby na panewce.
Nie miał siły ani ochoty tłumaczyć tego Colinowi, a już szczególnie nie chciał mu powiedzieć tego, co najważniejsze: że w stuleciu, w którym standardową metodą leczenia było upuszczanie krwi, Kivrin nie miała prawie żadnej szansy, by wyjść zwycięsko ze starcia z grypą.
— Nie da rady, Colin. Przykro mi, ale już po wszystkim.
— Więc po prostu zostawi ją pan tam, nie wiedząc, czy na pewno umarła? Nawet nie porozmawia pan z Badrim?
— Posłuchaj, Colin…
— Moja babcia zrobiła dla pana wszystko, co mogła! Nie poddała się do końca!
— Co tu się dzieje? — zaskrzeczała wiekowa pielęgniarka, wchodząc do izolatki. — Młody człowieku, jeśli natychmiast nie przestaniesz denerwować pacjenta, będę musiała wyprosić cię za drzwi!
— I tak już wychodziłem! — parsknął Colin, po czym wypadł jak burza z pokoju.
Nie zjawił się ani po południu, ani wieczorem, ani nawet nazajutrz rano.
— Czy wolno mnie odwiedzać? — zapytał na wszelki wypadek przyjaciółkę Williama, kiedy objęła dyżur.
— Naturalnie — odparła, spoglądając uważnie na ekrany. — Właśnie ktoś przyszedł do pana.
Tym kimś okazała się pani Gaddson. Weszła do pokoju z otwartą Biblią.
— Ewangelia według św. Łukasza, rozdział 23 wiersz 33 — powiedziała. — Specjalnie dla pana, skoro tak bardzo interesuje się pan ukrzyżowaniem. „Gdy przyszli na miejsce zwane Czaszką, ukrzyżowali tam Jego i złoczyńców…”
Gdyby Bóg wiedział, gdzie jest Jego Syn, z pewnością nie pozwoliłby, aby to uczyniono, pomyślał Dunworthy. Wyciągnąłby go stamtąd. Pospieszyłby mu z pomocą i wyrwał z rąk oprawców.
Podczas Czarnej Śmierci ludzie uwierzyli, że Bóg ich opuścił. „Dlaczego odwróciłeś się od nas?” — pisali. „Dlaczego nie zważasz na nasze wołania?” Być może dlatego, że ich po prostu nie słyszał. Być może On także zachorował i leżał nieprzytomny w niebie, niezdolny pomóc nie tylko im, ale nawet Sobie.
— „…I mrok ogarnął całą ziemię aż do godziny dziewiątej.” — ciągnęła pani Gaddson. — „Słońce się zaćmiło…”
Ludzie byli pewni, że zbliża się koniec świata, że nadchodzi Armageddon, że Szatan zwyciężył w ostatecznej rozgrywce. Tak właśnie się stało, przemknęło Dunworthy’emu przez głowę. Wyłączył sieć. Utracił koordynaty.
Jego myśli skierowały się ku Gilchristowi. Ciekawe, czy przed śmiercią zdał sobie sprawę z popełnionego błędu, czy może umierał nieprzytomny, nieświadomy tego, że zamordował Kivrin?
— „Potem Jezus wyprowadził ich ku Betanii i podniósłszy ręce błogosławił ich. A kiedy ich błogosławił, rozstał się z nimi i został uniesiony do nieba”.
Rozstał się z nimi i został uniesiony do nieba… A więc Bóg jednak po Niego przybył — tyle że za późno. Dużo za późno.
Czytała nieprzerwanie aż do wieczora, kiedy do pokoju weszła jasnowłosa pielęgniarka.
— Pora spać! — oznajmiła pogodnym tonem, spoglądając znacząco na panią Gaddson, która natychmiast zamknęła Biblię i bez słowa opuściła izolatkę.
Dziewczyna pomogła Dunworthy’emu usiąść w łóżku, po czym kilka razy strzepnęła poduszkę.
— Czy Colin…
— Nie widziałam go od wczoraj — odparła, kładąc go delikatnie. — Byłoby dobrze, gdyby pan się teraz trochę przespał.
— A panna Montoya?
— Też się nie pokazała.
Wręczyła mu pastylkę i kubek z wodą.
— Są dla mnie jakieś wiadomości?
— Żadnych. — Zabrała pusty kubek. — Proszę spać.
Żadnych wiadomości. „Spróbuję tak wszystko zorganizować, żeby pochowali mnie na cmentarzu w Skendgate”. Ale na cmentarzach bardzo prędko zabrakło miejsca. Ofiary zarazy grzebano w przydrożnych rowach i płytkich zbiorowych grobach lub wrzucano je do rzek, potem zaś nikt nie zaprzątał sobie głowy pochówkiem. Trupy walały się na ulicach i gościńcach, gdzieniegdzie zaś układano je w ogromne stosy i palono.
Montoi nigdy nie uda się odnaleźć rejestratora. A nawet gdyby go znalazła, to co by usłyszeli? Przerażony głos Kivrin. „Byłam na miejscu przeskoku, ale sieć się nie otworzyła. Co się stało? Dlaczego mnie stąd nie zabraliście?”
Boże mój, Boże mój, czemuś mnie opuścił?
Przyjaciółka Williama pomogła mu przejść na fotel i podała lunch. Właśnie kończył kompot śliwkowy, kiedy do pokoju wszedł Finch.
— Kończą nam się przetwory owocowe — oznajmił, spoglądając znacząco na tacę. — I papier toaletowy. Czy oni naprawdę uważają, że w takich warunkach da się normalnie prowadzić zajęcia? — Przysiadł na skraju łóżka. — Rektor ustalił, że semestr zacznie się dwudziestego piątego stycznia, ale nie ma mowy, żebyśmy zdążyli się przygotować. W Salvinie leży jeszcze piętnastu pacjentów, masowe szczepienia dopiero się zaczęły, a ja wcale nie jestem pewien, czy rzeczywiście jest już po epidemii.
— Co z Colinem? Wszystko w porządku?
— Tak, proszę pana. Co prawda śmierć doktor Ahrens bardzo go przygnębiła, ale odzyskał dawny humor, kiedy tylko zaczął pan wracać do zdrowia.
— Jestem panu bardzo wdzięczny za pomoc, jaką mu pan okazał. Colin powiedział mi, że załatwiał pan wszystkie formalności związane z pogrzebem.
— Och, to naprawdę drobnostka. Został przecież całkiem sam wśród obcych ludzi. Byłem pewien, że jego matka przyjedzie na pogrzeb, ale podobno nie udało jej się załatwić przepustki. Za to przysłała piękny wieniec z lilii i goździków. Nabożeństwo zostało odprawione w kaplicy naszego college’u. — Poruszył się niespokojnie. — Właśnie, skoro mowa o kaplicy… Mam nadzieję, że nie będzie pan miał nic przeciwko temu, że w pańskim imieniu wyraziłem zgodę, by piętnastego stycznia Kościół Reformowany urządził tam koncert? Nasze Amerykanki zagrają „Kiedy wreszcie przybędzie mój Zbawiciel” Rimbauda. Chyba dobrze zrobiłem, prawda?
— Jak najbardziej — odparł Dunworthy, zastanawiając się, kiedy odbył się pogrzeb Mary i czy wyprowadzaniu trumny ze zwłokami towarzyszyły dźwięki dzwonów.
— Naturalnie mogę im powiedzieć, żeby przeniosły się do Najświętszej Marii Panny…
Ocknął się z zamyślenia.
— Skądże znowu, nie trzeba. Nasza kaplica będzie w sam raz. Widzę, że doskonale daje pan sobie radę pod moją nieobecność.
— Cóż, staram się, jak mogę, choć chwilami wydaje mi się, że nie podołam. Szczególnie z powodu pani Gaddson. — Wstał z łóżka. — Pójdę już. Powinien pan jak najwięcej odpoczywać i wracać do zdrowia. Ma pan jakieś życzenia? Mogę coś dla pana zrobić?