Выбрать главу

— Ani przyszłe — wtrąciła Kivrin.

— …ani góry, ani morza, ani żadne stworzenie — dokończył, po czym delikatnie dotknął jej ramienia. — Właśnie Jego miłość sprawiła, że znaleźliście się tutaj z nami.

Położyła rękę na jego dłoni i przycisnęła mocno.

— Musimy sobie pomagać — szepnęła.

Stali tak co najmniej minutę, aż wreszcie ojciec Roche powiedział:

— Trzeba uderzyć w dzwon, żeby jej dusza została wpuszczona do nieba.

Skinęła głową, po czym cofnęła rękę.

— Sprawdzę co z Rosemundą i pozostałymi.

Co prawda Eliwys twierdziła, że musi zostać, by opiekować się córką, ale kiedy Kivrin wróciła do dworu, zastała ją nie przy Rosemundzie, lecz skuloną na posłaniu Agnes i wpatrującą się w drzwi.

— Może ci, co uciekają przed zarazą, zabrali mu konia i dlatego jeszcze nie wrócił?

— Już po pogrzebie — poinformowała ją Kivrin lodowatym tonem, a następnie podeszła do Rosemundy.

Dziewczynka obudziła się ze snu. Skierowała na Kivrin poważne spojrzenie, po czym, kiedy ta uklękła przy posłaniu, ujęła ją za rękę.

— Rosemundo! — wyszeptała Kivrin, starając się powstrzymać napływające do oczu łzy. — Kochanie, jak się czujesz?

— Jestem głodna. Czy mój ojciec wrócił?

— Jeszcze nie. — W tej chwili wszystko wydawało jej się możliwe, nawet powrót lorda Guillaume’a. — Zaraz przyniosę ci coś do jedzenia, ale pamiętaj, że musisz odpoczywać i nie wolno ci wstawać. Byłaś bardzo chora.

Dziewczynka posłusznie zamknęła oczy. Wydawały się mniej zapadnięte, choć nadal otaczały je ciemnofioletowe, niemal czarne sińce.

— Gdzie Agnes? — zapytała.

— Śpi — odparła Kivrin, odgarniając jej z czoła zmierzwione, posklejane włosy.

— To dobrze. Nie chcę, żeby bawiła się gdzieś w pobliżu. Robi okropnie dużo hałasu.

— Zaraz dam ci jeść. — Podniosła się z kolan i podeszła do Eliwys. — Lady Eliwys, mam dla was dobrą wiadomość: Rosemunda jest przytomna!

Kobieta uniosła się na łokciu, ale spojrzenie, jakim obrzuciła córkę, było zupełnie apatyczne, jakby myślała o czymś innym. Zaraz potem, nie odezwawszy się ani słowem, opadła z powrotem na posłanie.

Zaniepokojona Kivrin dotknęła jej czoła. Było ciepłe, może nawet cieplejsze niż powinno, ale ona z kolei miała zimne ręce, bo przecież niedawno wróciła z dworu.

— Źle się czujecie? — zapytała.

— Nie — odparła Eliwys obojętnym tonem. — Co ja mu powiem, kiedy wróci?

— Powiecie mu, że Rosemunda ma się lepiej.

Chyba dopiero teraz znaczenie słów Kivrin utorowało sobie drogę do jej świadomości, ponieważ Eliwys wstała, podeszła do córki i usiadła obok niej. Jednak kiedy Kivrin wróciła z kuchni z miską bulionu, zastała ją zwiniętą w kłębek na posłaniu Agnes i przykrytą płaszczem.

Rosemunda ponownie zasnęła, lecz nie był to już przerażający, głęboki sen podobny do śmierci. Na jej policzkach pojawiły się nawet słabe rumieńce, choć cienka skóra nadal była ciasno opięta na kościach policzkowych.

Eliwys również spała albo udawała, że śpi. Pod nieobecność Kivrin pisarz wypełzł ze swego kąta i zdołał doczołgać się aż do barykady; kiedy Kivrin usiłowała zaciągnąć go z powrotem, zaczął stawiać tak zacięty opór, że musiała sprowadzić na pomoc ojca Roche’a.

Z prawego oka chorego sączyła się cuchnąca ropa. Ból musiał być nieznośny, ponieważ pisarz uparcie próbował wydłubać sobie oko zakrzywionymi jak szpony pazurami i z pewnością osiągnąłby cel, gdyby mu na to pozwolili i gdyby nie zawodziła go koordynacja ruchów.

— Dominejesu Christe! — jęczał. — Fidelium defunctorium de poenis infermis!

Uchroń dusze zmarłych wiernych od mąk piekielnych.

Zrób to, prosiła razem z nim Kivrin, trzymając go mocno za ręce.

Kiedy tylko trochę się uspokoił, dokonała kolejnego przeglądu zawartości szkatułki lady Imeyne. Szukała czegoś, co mogłoby posłużyć jako środek przeciwbólowy. Czy w roku 1348 w Anglii uprawiano już mak? W jednym z woreczków natrafiła na ususzone płatki przypominające nieco barwą płatki maku i przygotowała z nich napar, ale pisarz nie był w stanie przełknąć ani jednego łyka. Wnętrze jego ust przypominało jeden ogromny wrzód, zęby zaś i język były pokryte zakrzepniętą krwią.

Nie zasłużył sobie na to, pomyślała, nawet jeśli przywlókł tu zarazę. Nikt sobie na to nie zasłużył.

— Proszę… — wyszeptała, nie bardzo wiedząc, o co właściwie prosi.

Cokolwiek to było, nie zostało jej dane, ponieważ wkrótce potem pisarz zaczął wymiotować czarnym śluzem wymieszanym z krwią, przez dwa dni padał śnieg, a Eliwys słabła z godziny na godzinę. Nie kasłała, nie miała torsji ani dymienic pod pachami, więc Kivrin podejrzewała, że za stan kobiety odpowiedzialna jest nie dżuma, ale rozpacz lub poczucie winy. Lub obie te rzeczy naraz.

— Co ja mu powiem? — powtarzała bez przerwy Eliwys, spoglądając z niepokojem na drzwi. — Przecież przysłał nas tutaj, żebyśmy były bezpieczne…

Nie ulegało już wątpliwości, że jej czoło jest znacznie cieplejsze niż powinno. W końcu wszyscy zachorują i umrą, pomyślała Kivrin z przerażeniem. Lord Guillaume starał się uchronić rodzinę przed zagrożeniem, ale jego wysiłki na nic się zdały. Koniecznie muszę coś zrobić.

Niczego jednak nie była w stanie wymyślić. Niewielką szansę ocalenia dawała jedynie ucieczka, ale jak mieliby uciekać z chorą Rosemundą i coraz słabszą Eliwys?

Przecież Rosemunda powoli, ale stale odzyskuje siły, natomiast Eliwys nie ma dżumy, tylko zwykłą gorączkę, najprawdopodobniej wywołaną przemęczeniem oraz ciężkimi przeżyciami. Może lord Guillaume ma jeszcze jedną posiadłość, gdzieś na północy? Może zdołaliby się tam ukryć?

Zaraza nie dotarła jeszcze do Yorkshire. Gdyby podczas podróży unikali kontaktu z ludźmi spotykanymi na gościńcu, może udałoby im się nie zawlec tam choroby.

Zapytała Rosemundę, czy ojciec ma majątek w Yorkshire.

— Nie — odparła dziewczynka. Siedziała na posłaniu oparta plecami o ławę. — W Dorset.

Odpada. Zaraza grasowała tam już od dłuższego czasu. Poza tym, choć stan Rosemundy uległ wyraźnej poprawie, dziewczynkę męczyło nawet kilkuminutowe siedzenie. Z pewnością nie zdołałaby wspiąć się na konia, pomyślała Kivrin. Nawet gdybyśmy mieli konie.

— Mój ojciec ma też posiadłość w Surrey — powiedziała Rosemunda. — Tam właśnie urodziła się Agnes. — Spojrzała Kivrin prosto w oczy. — Czy ona umarła?

— Tak.

Skinęła głową, jakby ta wiadomość wcale jej nie zaskoczyła.

— Słyszałam jej krzyki.

Kivrin nie wiedziała, co na to odpowiedzieć.

— Mój ojciec też umarł, prawda?

Na to pytanie również nie było odpowiedzi, choć wiele wskazywało na to, że tak właśnie się stało. Gawyna najprawdopodobniej spotkał taki sam los. Minęło już osiem dni, odkąd wyruszył do Bath. Co prawda Eliwys stwierdziła rano, że Gawyn z pewnością zjawi się natychmiast, kiedy tylko przestanie padać, ale powiedziała to bez większego przekonania.

— Macie rację — odparła Kivrin, by podnieść ją na duchu. — Widocznie musiał przeczekać śnieżycę.

Do izby wszedł rządca, zatrzymał się przed barykadą i oparł na łopacie. Przychodził codziennie, by popatrzeć na syna, ale tym razem tylko zerknął na niego przelotnie, po czym skierował spojrzenie na Rosemundę. Ubranie miał przysypane śniegiem, łopata zaś była mokra i zabrudzona ziemią. Kopał kolejny grób, domyśliła się Kivrin. Dla kogo?