Выбрать главу

— Ktoś umarł? — zapytała.

— Nie — odparł, nie odrywając wzroku od Rosemundy.

Kivrin podniosła się z miejsca.

— Chcecie czegoś?

Przez chwilę wpatrywał się w nią pustym spojrzeniem, jakby nie mógł pojąć, co do niego mówi.

— Nie — powiedział wreszcie, wziął łopatę i wyszedł z izby.

— Poszedł kopać grób dla Agnes? — zapytała Rosemunda.

— Nie, kochanie — odparła Kivrin łagodnym tonem. — Agnes już została pochowana.

— A więc będzie kopał grób dla mnie?

— Nie! Ty nie umrzesz. Czujesz się coraz lepiej. Byłaś bardzo chora, ale najgorsze już minęło. Teraz musisz jak najwięcej spać, odpoczywać i wracać do zdrowia.

Rosemunda posłusznie położyła się i zamknęła oczy, ale najdalej po minucie otworzyła je ponownie.

— Skoro ojciec nie żyje, król zabierze jego majątek i pozbawi mnie posagu. Myślicie, że sir Bloet też umarł?

Mam nadzieję, pomyślała Kivrin. Czyżby to nieszczęsne dziecko przez cały czas martwiło się, co będzie, kiedy wyjdzie za niego za mąż? Biedactwo. Zabijając sir Bloeta, zaraza wyświadczyła jej ogromną przysługę. Jeśli rzeczywiście go zabiła, ma się rozumieć.

— Nie myśl o tym. Najważniejsze, żebyś jak najszybciej odzyskała siły.

— Król czasem honoruje wcześniejsze zaręczyny, ale tylko wtedy, jeśli obie strony wyrażą na to zgodę.

Nie musisz się na nic zgadzać, pomyślała Kivrin. Sir Bloet nie żyje. Wszyscy nie żyją. Zabił ich wysłannik biskupa.

— Jeśli nie, wówczas wybierze mi kogoś według swego uznania, kogoś zupełnie obcego. Nie lubię sir Bloeta, ale przynajmniej go znam.

Kivrin dopiero teraz pojęła, że dziewczynka lękała się losu znacznie gorszego, niż mogli jej zgotować wszyscy sir Bloetowie, złoczyńcy i bandyci razem wzięci; zagrożenie to, w przeciwieństwie do niebezpieczeństwa spotkania z żądnym krwi rzezimieszkiem, było jak najbardziej realne. Rosemunda mogła najzwyczajniej w świecie zostać sprzedana jakiemuś szlachcicowi albo przekazana jako upominek jednemu z baronów, na których poparciu tak bardzo zależało królowi, i wywieziona Bóg wie dokąd.

Istniały znacznie gorsze rzeczy od wyuzdanego starca i jego jędzowatej siostry. Baron Garnier przez dwadzieścia lat trzymał żonę w dybach, hrabia Anjou spalił swoją na stosie… Rosemunda znalazłaby się w zupełnie obcym miejscu bez rodziny, bez przyjaciół, bez jednej życzliwej osoby, która służyłaby jej radą i opieką.

Zabiorę ją stąd gdzieś, gdzie sir Bloet na pewno jej nie znajdzie, postanowiła Kivrin. Gdzieś, gdzie obie będziemy mogły ukryć się przed zarazą.

Niestety, takie miejsce nie istniało. Zaraza dotarła już do Bath i Oxfordu. Wkrótce ogarnie Londyn, potem Kent, ruszy na północ do Yorkshire, tam zaś zawróci, przedostanie się z powrotem na drugi brzeg Kanału, by uderzyć na Niemcy i Niderlandy. Zapędzi się nawet do Norwegii, zaniesiona tam przez statek z martwą załogą. Nigdzie nie można było się przed nią schować.

— Czy jest tu Gawyn? — zapytała Rosemunda głosem podobnym do głosu jej matki i babki. — Niech natychmiast pojedzie do Courcy i powie sir Bloetowi, że wkrótce do niego przybędę!

— Gawyn? — odezwała się Eliwys ze swego posłania. — Gawyn przyjechał po nas?

Nie, odpowiedziała jej w myślach Kivrin. Nikt po nas nie przyjechał. Ani Gawyn, ani pan Dunworthy.

Fakt, że w wyznaczonym dniu nie stawiła się w miejscu przeskoku, nie miał najmniejszego znaczenia. I tak nikt na nią tam nie czekał, bo przecież nikt nie wiedział, że wylądowała w roku 1348. Gdyby wiedzieli, nie zostawiliby jej tutaj.

Coś musiało popsuć się w sieci. Pan Dunworthy niepokoił się, że przed dokonaniem przeskoku nie przeprowadzono symulacji. „Przy tak wielkich odległościach mogą wystąpić różne komplikacje” — powiedział. Cóż, najwyraźniej wystąpiły. Stało się coś, w wyniku czego zamiast do roku 1320 trafiła do 1348. Spóźniłam się nie o kilka dni, ale prawie o trzydzieści lat, pomyślała.

— Gawyn?

Eliwys usiłowała wstać z posłania, ale nie zdołała tego uczynić. Z każdym dniem stawała się coraz słabsza, choć w dalszym ciągu nie wykazywała żadnych objawów dżumy. Kiedy rozszalała się śnieżyca, powiedziała z ulgą: „Na pewno przeczeka w jakimś zacisznym miejscu i przyjedzie, kiedy tylko śnieg przestanie padać”, po czym wstała i usiadła przy Rosemundzie, ale już po południu musiała się znowu położyć. Nie ulegało wątpliwości, iż ma wysoką gorączkę.

Słaniający się na nogach ojciec Roche wysłuchał jej spowiedzi. Wszyscy byli wykończeni; każdy, kto usiadł choć na chwilę, natychmiast zasypiał, rządca zaś zasnął stojąc, oparty o łopatę. Niewiele brakowało, by Kivrin ciężko się poparzyła, ponieważ sen dopadł ją akurat wtedy, kiedy dokładała drewno do ognia.

Nie wytrzymamy tego dużo dłużej, pomyślała, przyglądając się, jak ojciec Roche czyni znak krzyża nad Eliwys. A już on na pewno. Umrze z wycieńczenia, naturalnie jeśli wcześniej nie zabierze go zaraza.

Muszę ich stąd zabrać. Przecież dżuma nie dotarła do każdego zakątka Europy. Nie wiadomo dlaczego oszczędziła niektóre wsie, ominęła Polskę i Czechy, zostawiła w spokoju znaczne obszary północnej Szkocji.

— Agnus dei, qui tollis peccata mundi, miserere nobis.

Głos kapłana brzmiał w jej uszach równie pokrzepiająco jak wtedy, kiedy walczyła ze śmiercią; z tamtej potyczki wyszła zwycięsko, jednak doskonale zdawała sobie sprawę, że tej bitwy nie zdoła wygrać.

Ojciec Roche na pewno nie zostawi swoich parafian na pastwę losu. W relacjach historycznych z okresu Czarnej Śmierci pełno było opowieści o duchownych, którzy uciekali z parafii albo odmawiali swego uczestnictwa w pogrzebach, albo zamykali się za murami kościołów lub klasztorów w nadziei, że tam zaraza ich nie dosięgnie. Czyżby autorzy tych historii rozminęli się z prawdą?

Zresztą, nawet gdyby znalazła jakiś sposób, aby ich wszystkich stąd zabrać, Eliwys z pewnością chciałaby zaczekać jeszcze dzień albo dwa na Gawyna oraz na męża. Nawet teraz, spowiadając się być może po raz ostatni w życiu, wciąż spoglądała na drzwi, jakby miała nadzieję, iż lada chwila otworzą się i staną w nich utrudzeni przybysze.

— Ojciec Roche wyszedł mu naprzeciw, prawda? — zapytała, kiedy kapłan odniósł wiatyk do kościoła. — Lada chwila tu będzie. Zapewne najpierw zajechał do Courcy, by ostrzec ich przed zarazą. Stamtąd ma już tylko pół dnia drogi.

Zażądała, by przesunąć jej posłanie w pobliże drzwi.

Kiedy Kivrin przemieszczała barykadę z ławek w taki sposób, by choć trochę zasłonić Eliwys przed przeciągiem, pisarz wykrzyknął coś głośno, po czym zaczął miotać się w konwulsjach. Wyglądało to tak, jakby został poddany eletrowstrząsom. Całe jego ciało prężyło się i drżało na przemian, wytrzeszczone oczy zaś (prawego prawie nie było widać spod gęstej ropy) wpatrywały się w sufit.

— Zostaw go wreszcie w spokoju! — załkała, próbując wepchnąć mu między zęby trzonek drewnianej łyżki, którą karmiła Rosemundę. — Czy nie dość już wycierpiał?

Szarpnął się tak mocno, że niewiele brakowało a spadłby z posłania.

— Przestań go męczyć! Wystarczy!

Pisarz nagle znieruchomiał, a z kącika ust pociekła mu strużka czarnego śluzu.

Umarł, pomyślała, ale jeszcze nie była w stanie w to uwierzyć. Przez minutę albo dwie obserwowała go uważnie, jakby obawiała się, że tylko udaje, by zmylić jej czujność. Wyglądał nie jak człowiek, tylko jak zmaltretowana, cuchnąca, szmaciana lalka. W końcu nakryła mu twarz jakąś derką, żeby nie zobaczyła go Rosemunda.