Выбрать главу

Nie było czasu nawet na szczepienie przeciwko dżumie. Kivrin przebywała w XIV wieku już ponad trzy tygodnie; każdy kolejny dzień zmniejszał jej szansę na przeżycie.

Kiedy tylko Colin wyszedł, Dunworthy zadzwonił po pielęgniarkę (na szczęście dyżur miała jasnowłosa przyjaciółka Williama) i oznajmił jej, że pragnie porozmawiać z lekarzem.

— Możecie mnie już wypisać — oświadczył.

Skwitowała to wybuchem śmiechu.

— Naprawdę czuję się całkiem nieźle — powiedział urażonym tonem. — Dziś rano przeszedłem dziesięć razy przez cały korytarz.

Dziewczyna pokręciła głową.

— Obawiam się, że nic z tego nie będzie. Zbyt często mieliśmy do czynienia z bardzo niebezpiecznymi nawrotami choroby. — Obdarzyła go promiennym uśmiechem. — Dokąd się panu tak spieszy? Kilka dni nie powinno sprawić dużej różnicy.

— Chodzi o początek semestru — odparł wymijająco, ale ku swemu zdziwieniu stwierdził, iż częściowo pokrywa się to z prawdą. — Proszę przekazać lekarzowi, że muszę z nim porozmawiać.

— Doktor Warden powie panu to samo co ja — odparła, lecz mimo to przekazała wiadomość, ponieważ w porze podwieczorku zjawił się lekarz prowadzący we własnej osobie.

Wystarczyło na niego spojrzeć, by stwierdzić, że, według wszelkiego prawdopodobieństwa, w związku z epidemią ściągnięto go na łeb, na szyję z zasłużonego odpoczynku w domu spokojnej starości. Nie dopuszczając Dunworthy’ego do głosu wygłosił długą i całkowicie pozbawioną sensu tyradę na temat warunków, jakie panowały podczas Wielkiej Epidemii, po czym oznajmił drżącym, gderliwym głosem:

— Za moich czasów, panie… tego… trzymaliśmy pacjentów w szpitalu tak długo, panie… aż wyzdrowieli!

Dunworthy nawet nie próbował z nim dyskutować, tylko zaczekał, aż lekarz i wiekowa pielęgniarka, która znowu objęła dyżur, wyjdą z pokoju, dzieląc się wspomnieniami z Wojny Stuletniej, po czym przylepił sobie kroplówkę do barku i wyruszył w długą wędrówkę do automatu telefonicznego w hallu, by uzyskać raport od Fincha.

— Nie zgadzają się, żeby zainstalować panu telefon w pokoju, ale za to mam dobre wiadomości na temat zarazy. Otóż streptomycyna w połączeniu z gammaglobuliną i zastrzykami pobudzającymi system immunologiczny dają tymczasową odporność już po dwunastu godzinach.

— Znakomicie. W takim razie proszę znaleźć lekarza, który zgodzi się mnie wypisać. Od razu panu mówię, że to musi być ktoś młody. I proszę przysłać Colina. Czy sieć jest gotowa?

— Prawie. Mamy już wszystkie potrzebne zezwolenia. Zostało nam jeszcze tylko kilka drobnych problemów technicznych.

Dunworthy bez najmniejszych kłopotów wrócił do izolatki. Nie okłamał pielęgniarki: dosłownie z godziny na godzinę czuł się coraz lepiej, chociaż, rzecz jasna, był jeszcze daleki od szczytowej formy. W pokoju ujrzał panią Gaddson; siedziała przy łóżku i przeglądała Biblię w poszukiwaniu fragmentów o kataklizmach, nieszczęściach oraz nagłych zgonach.

— Ewangelia według św. Łukasza, rozdział 11 wiersz 9 — zażądał.

Zerknęła na niego podejrzliwie, ale bez sprzeciwu odczytała wskazany ustęp.

— „I ja wam powiadam: Proście, a będzie wam dane; szukajcie, a znajdziecie; kołaczcie, a otworzą wam”.

Tuż przed końcem pory odwiedzin zjawiła się panna Taylor z centymetrem krawieckim.

— Colin polecił mi pana wymierzyć — oznajmiła. — Ta stara zrzęda nie wpuściła go na oddział. — Owinęła mu centymetr wokół bioder. — Mnie też chciała zatrzymać, ale powiedziałam jej, że przyszłam do panny Piantini. Proszę wyprostować ramię. — Zmierzyła długość rękawa. — Czuje się już znacznie lepiej. Przypuszczalnie będzie mogła uczestniczyć w koncercie, który gramy piętnastego. Właściwie powinnyśmy wystąpić w kościele reformowanym, ale na czas epidemii urządzono tam magazyn, czy coś w tym rodzaju. Na szczęście pan Finch powiedział, że możemy skorzystać z kaplicy w Balliol. Jaki ma pan numer butów?

Skrupulatnie zanotowała wyniki pomiarów, powiedziała mu, że Colin na pewno zjawi się nazajutrz i żeby niczym się nie martwił, bo wszystko jest już prawie gotowe do przeskoku. Wreszcie sobie poszła, przypuszczalnie do panny Piantini, ale wróciła już po dziesięciu minutach z kartką od Badriego.

„Panie Dunworthy, przeprowadziłem dwadzieścia cztery próby symulacyjne. We wszystkich dwudziestu czterech przypadkach poślizg był zdumiewająco mały: w jedenastu nie przekraczał godziny, a w pięciu wynosił zaledwie około czterech minut. Jeszcze nigdy czegoś takiego nie widziałem. Właśnie próbuję ustalić, jak to możliwe”.

Ja wiem, jak to możliwe, pomyślał Dunworthy. Wszystko przez Czarną Śmierć. Poślizg stanowił coś w rodzaju mechanizmu obronnego sieci, pozwalającego uniknąć paradoksów i anachronizmów. Jeśli poślizg był minimalny, oznaczało to, że w wyznaczonym miejscu przeskoku nie ma nikogo, kto mógłby dostrzec pojawienie się przybysza z przyszłości i na tej podstawie wysnuć o tyle fantastyczne, co całkowicie błędne wnioski. Oczywiście, że nikogo tam nie ma, myślał z goryczą. Przecież tamtędy przeszła Czarna Śmierć. Wszyscy umarli.

Colin nie pojawił się ani nazajutrz rano, ani w południe. Zaraz po lunchu Dunworthy ponownie przespacerował się do automatu i zadzwonił do Fincha.

— Na razie nie udało mi się znaleźć lekarza, który zgodziłby się pana przejąć — poinformował go sekretarz. — Obdzwoniłem już wszystkich, którzy przebywają na obszarze objętym kwarantanną. Niestety, wielu jest chorych, a kilku…

Przerwał w pół zdania, ale Dunworthy bez trudu domyślił się, co chciał powiedzieć. Kilku umarło, w tym także jedyna osoba, która bez wahania uczyniłaby wszystko, by pomóc Kivrin, która dałaby potrzebne zastrzyki i wypisała Badriego ze szpitala. „Babcia Mary na pewno walczyłaby do upadłego” — powiedział Colin. Oczywiście. Nie poddałaby się, dopóki istniała choćby najmniejsza szansa, nie zważałaby na jędzowatą pielęgniarkę, panią Gaddson ani na osłabienie. Gdyby tu była, pomagałaby mu ze wszystkich sił.

Wrócił do pokoju. Na drzwiach wisiała tabliczka z napisem: ZAKAZ ODWIEDZIN, ale mumia w wykrochmalonym kitlu znikła bez śladu, jakby zapadła się pod ziemię. Pojawił się natomiast Colin z paczką zawiniętą w mokry papier.

— Szeleszcząca siostra jest bardzo zajęta — oznajmił z szerokim uśmiechem. — Panna Piantini zemdlała jak zawodowa aktorka. Szkoda, że pan tego nie widział; była naprawdę świetna. — Zaczął szarpać przesiąknięty wodą sznurek. — Młoda właśnie zaczęła dyżur, ale może się pan jej nie obawiać; jest w szafie na bieliznę z Williamem Gaddsonem. — Wreszcie udało mu się rozsupłać sznurek. Okazało się, że paczka zawiera ubranie, a konkretnie długi czarny kubrak, czarne bryczesy oraz również czarne kobiece rajstopy. Żadna z tych rzeczy nie miała nic wspólnego ze średniowieczem.

— Skąd to masz? — zapytał Dunworthy. — Ktoś ostatnio wystawiał „Hamleta”?

— Prawie pan zgadł — odparł chłopiec. — To „Ryszard III”. Wszystko, co zostało po ubiegłorocznym przedstawieniu studenckim.

— Test tu jakiś płaszcz? Powiedz Finchowi, żeby zdobył skądś obszerny, długi płaszcz. Taki, spod którego nic nie będzie widać.

— W porządku — odparł z roztargnieniem Colin. Od dłuższej chwili mocował się z automatycznym guzikiem swojej nowej kurtki; wreszcie zdołał go uruchomić, kurtka rozpięła się, on zaś zrzucił ją, rozpryskując dokoła krople wody. — I co pan o tym myśli?

Spisał się znacznie lepiej niż Finch. Najwięcej zastrzeżeń można było mieć do butów, które podejrzanie przypominały zielone ogrodnicze gumowce, ale już płócienna koszula, brązowy kaftan oraz szarobrązowe portki prezentowały się niemal bez zarzutu. Colin wyglądał jak chłop pańszczyźniany ze średniowiecznej ryciny.