— W spodniach jest suwak, ale spod koszuli prawie go nie widać — oznajmił z dumą chłopiec. — Będę pańskim giermkiem.
Powinien się tego spodziewać.
— Ty zostajesz, Colin.
— Dlaczego? Mógłbym pomóc panu jej szukać. Jestem w tym bardzo dobry, naprawdę.
— Nawet nie ma mowy. W tamtych…
— Wiem, wiem: zaraz zacznie mi pan opowiadać, jak to niebezpiecznie żyło się w średniowieczu. A czy teraz, pańskim zdaniem, jest bezpiecznie? Skoro tak, to czemu umarła babcia Mary? Myślę, że w XIV wieku nic by się jej nie stało! Ja też robiłem już mnóstwo niebezpiecznych rzeczy: nosiłem lekarstwa chorym, przyklejałem plakaty, i w ogóle. A kiedy pan był chory…
— Colin…
— Jest pan za stary, żeby znaleźć się tam bez żadnej pomocy. Poza tym, babcia Mary kazała mi się panem opiekować. Co będzie, jeśli nagle poczuje się pan gorzej?
— Colin…
— Moją matkę nie obchodzi, co robię ani gdzie jestem.
— Ale mnie to obchodzi. Nie mogę cię zabrać.
— Więc mam znowu siedzieć i czekać, i znowu nikt nie będzie chciał mi niczego powiedzieć, i znowu nie będę wiedział, czy pan jeszcze żyje, czy już pan umarł? — zapytał ze łzami w oczach, po czym schylił się i podniósł kurtkę z podłogi. — To nieuczciwe!
— Wiem.
— Czy przynajmniej będę mógł przyjść do laboratorium?
— Tak.
— Mimo wszystko uważam, że powinien pan wziąć mnie ze sobą. — Zaczął składać przyniesione ubranie. — Zostawić panu kostium?
— Lepiej nie. Nasza ulubiona siostra mogłaby go skonfiskować.
— Co tu się dzieje, panie Dunworthy? — zapytała pani Gaddson.
Obaj aż podskoczyli z wrażenia. Stała przy drzwiach, przyciskając Biblię do obfitej piersi.
— Colin zbiera ubrania dla internowanych — wyjaśnił pospiesznie, pomagając chłopcu zwinąć spodnie i kubrak w ciasny rulon. — Niektórzy z nich nie mają niczego na zmianę.
— Przekazując sobie ubrania ułatwiamy rozprzestrzenianie się choroby! — oświadczyła surowym tonem.
Colin byle jak owinął tłumoczek mokrym papierem i chyłkiem wymknął się z pokoju.
— W dodatku naraża pan to niewinne dziecko! Wczoraj wieczorem zaproponował, że odprowadzi mnie do domu, ale ja nie zgodziłam się, bo zdrowie tego chłopca jest dla mnie znacznie ważniejsze od mego bezpieczeństwa! — Usiadła przy łóżku i otworzyła Biblię. — Doprawdy, nie jestem w stanie zrozumieć, jak pan może pozwalać mu, żeby tu przychodził. Chociaż, biorąc pod uwagę sposób, w jaki kieruje pan collegem, chyba nie powinnam się temu dziwić. Pod pana nieobecność pan Finch zamienił się w nieodpowiedzialnego tyrana. Wczoraj, kiedy poprosiłam go o rolkę papieru toaletowego, wpadł w szał i zaczął wykrzykiwać…
— Muszę zobaczyć się z Williamem.
— Tutaj? — Gwałtownie zamknęła Pismo Święte. — W szpitalu? Nie pozwolę na to! Nikt mi nie zagwarantuje, że minęło niebezpieczeństwo zarażenia się tą okropną chorobą, a mój biedny Willy…
Jest teraz w szafie na bieliznę z pielęgniarką, dokończył w myśli Dunworthy, na głos zaś powiedział:
— Proszę mu przekazać, że muszę się z nim zobaczyć najprędzej jak to będzie możliwe.
Potrząsnęła Biblią niczym Mojżesz laską, gdy rzucał klątwę na Egipt.
— Przy najbliższej okazji poinformuję dziekana o pańskim braku odpowiedzialności i lekceważeniu zdrowia studentów! — oświadczyła lodowatym tonem, a następnie wyszła z pokoju, trzaskając drzwiami.
Chwilę potem z korytarza dobiegł jej podniesiony głos. Przypuszczalnie skarżyła się na niego jasnowłosej pielęgniarce, ponieważ kilkanaście sekund później do izolatki wszedł William, przygładzając zmierzwione włosy.
— Muszę mieć streptomycynę i gammaglobulinę — poinformował go Dunworthy bez żadnych wstępów. — Muszę też zostać jak najprędzej wypisany ze szpitala. To samo dotyczy pana Chaudhuri.
William skinął głową.
— Wiem. Colin powiedział mi, że będzie pan próbował uratować tę dziewczynę. — Zastanowił się przez chwilę. — Tak się składa, że dość dobrze znam pielęgniarkę, która ma dzisiaj dyżur, więc…
— Pielęgniarka nie może podać mi żadnego leku bez zgody lekarza ani nie może wypisać mnie ze szpitala.
— Ale oprócz niej znam też pewną dziewczynę w administracji. Kiedy chce pan wyjść?
— Jak najszybciej.
— W takim razie, zaraz biorę się do roboty. — Ruszył w kierunku drzwi. — Za dwa, najdalej trzy dni wszystko będzie załatwione. Spotkałem kiedyś tę Kivrin. Chyba szła wtedy do pana. Zdaje się, że jest bardzo ładna, prawda?
Muszę pamiętać, żeby ją przed nim ostrzec, pomyślał Dunworthy. Zaraz potem uświadomił sobie, że na przekór wszystkiemu zaczął wierzyć w powodzenie akcji ratunkowej. Wytrzymaj jeszcze trochę, Kivrin. Niedługo cię stamtąd zabiorę. Już za dwa, może za trzy dni.
Całe popołudnie spędził spacerując po korytarzu. Na drzwiach sali, w której umieszczono Badriego, wisiała tabliczka z napisem: ZAKAZ ODWIEDZIN, wiekowa pielęgniarka zaś zjawiała się nie wiadomo skąd za każdym razem, kiedy przechodził obok nich.
Przed kolacją do pokoju wpadł zdyszany i, jak zwykle, przemoczony Colin.
— Ona ma oczy dokoła głowy! — stwierdził z podziwem. — Przyniosłem panu buty. Pan Finch prosił, żeby przekazać, że sieć jest już gotowa, ale wciąż nie może znaleźć nikogo, kto mógłby udzielić Kivrin pomocy medycznej.
— Niech William się tym zajmie. Obiecał załatwić mi zastrzyki i wypis ze szpitala.
— Wiem. Przekazał mi wiadomość dla Badriego. Zaraz wracam.
Nie wrócił, a William też się nie pojawił. Kiedy Dunworthy wyruszył do telefonu, by skontaktować się z Finchem, w połowie drogi został schwytany przez wykrochmalony fartuch i doprowadzony z powrotem do pokoju. Albo ofiarą zaostrzonych środków ostrożności padła także pani Gaddson, albo wciąż jeszcze była na niego wściekła z powodu Williama — tak czy inaczej, nie zjawiła się, by przeczytać mu jakiś podnoszący na duchu ustęp z Pisma Świętego.
Tuż po piątej do pokoju weszła młoda, ładna pielęgniarka, której do tej pory nigdy nie widział, ze strzykawką w dłoni.
— Siostra oddziałowa została wezwana do izby przyjęć — wyjaśniła, chociaż o nic nie pytał.
Wyglądało na to, że zmumifikowana pielęgniarka dopiero na emeryturze osiągnęła szczyt zawodowej kariery.
— Co to? — zapytał, wskazując strzykawkę.
Wystukała coś jednym palcem na klawiaturze, zerknęła na ekran, nacisnęła jeszcze jeden klawisz.
— Streptomycyna — oznajmiła.
Nie wyglądała na zdenerwowaną ani wystraszoną, co oznaczało, że otrzymała oficjalne polecenie od lekarza. A więc William zdołał już zrealizować pierwszą część obietnicy. Dziewczyna wstrzyknęła streptomycynę do kroplówki, uśmiechnęła się i wyszła, zostawiając włączony terminal komputera.
Na ekranie widniała jego karta. Dunworthy szybko przebiegł wzrokiem szeregi cyfr i liter. Ostatni zapis wyglądał następująco:
ICU 15802691 14.1.55 1805 150/RPT 1800CRS IMSTMC 4ML/q6h MZ40-2H7 M AHRENS
Och, Mary…
William zdobył jej kod identyfikacyjny (przypuszczalnie od znajomej w administracji) i sam wprowadził do komputera polecenie zaaplikowania streptomycyny. Było to możliwe wyłącznie dzięki zamieszaniu spowodowanemu przez epidemię; zdziesiątkowany chorobą personel administracyjny nie nadążał z wprowadzaniem ogromnej liczby danych, w związku z czym, przynajmniej z punktu widzenia systemu informatycznego szpitala, Mary wciąż jeszcze żyła. Rzecz jasna nadużycie musiało prędzej czy później wyjść na jaw, choć należało przypuszczać, że wszędobylski potomek pani Gaddson nawet wtedy znajdzie jakieś wyjście z sytuacji.