Выбрать главу

Dunworthy przeglądał wstecz swoją kartę. Wpisy opatrzone nazwiskiem Mary pojawiały się aż do ósmego stycznia, czyli do dnia jej śmierci. Opiekowała się nim do ostatniej chwili, nawet wtedy, kiedy sama była chora. Nic dziwnego, że zmęczone serce odmówiło wreszcie posłuszeństwa.

Wyłączył terminal, żeby nikt nie zauważył ostatniego zapisu, i wrócił do łóżka. Zastanawiał się, czy William zamierza opatrzyć jej nazwiskiem także spreparowany wypis ze szpitala; miał nadzieję, że tak. Gdyby żyła, z pewnością przyklasnęłaby temu pomysłowi.

Przez cały wieczór nikt się już nie zjawił. Dopiero o dziewiątej przykuśtykał mamut w wykrochmalonym fartuchu, dał mu wieczorną porcję lekarstw, zmierzył temperaturę i wstukał wynik pomiaru do komputera; godzinę później zjawiła się kolejna, nieznana i, dla odmiany, bardzo ładna pielęgniarka, uzupełniła kroplówkę o kolejną porcję streptomycyny, dodatkowo zaś zaaplikowała mu też sporą dawkę gammaglobuliny.

Ona także nie wyłączyła terminala, dzięki czemu, ułożywszy głowę w odpowiedni sposób, widział nazwisko Mary. Wydawało mu się, że nie zaśnie, ale bardzo szybko zapadł w sen. Śnił mu się Egipt i Dolina Królów.

— Panie Dunworthy! — szepnął Colin, świecąc mu latarką w oczy. — Panie Dunworthy, proszę się obudzić!

— Co?… Kto tu jest?… — Zamrugał raptownie i po omacku sięgnął po okulary.

— To ja, Colin! — Chłopiec skierował na siebie snop światła. Z niewiadomych przyczyn był ubrany w biały laboratoryjny fartuch, a jego oświetlona od dołu twarz przypominała groźną maskę.

— Co się stało? — zapytał Dunworthy.

— Nic. Po prostu wypisali pana ze szpitala, i to wszystko. Wreszcie zdołał założyć okulary, ale nadal prawie nic nie widział.

— Która godzina?

— Czwarta rano. — Colin podsunął mu kapcie, po czym oświetlił nocną szafkę. — Proszę się pospieszyć. — Podał Dunworthy’emu szlafrok. — Ona może wrócić lada chwila!

Półprzytomny Dunworthy nieporadnie usiłował zawiązać pasek, zastanawiając się, dlaczego wypisują go o takiej dziwnej porze oraz gdzie podział się strzegący go Harpagon.

Colin podkradł się do drzwi, uchylił je odrobinę i ostrożnie wyjrzał na zewnątrz. Zaraz potem wyłączył latarkę, schował ją do kieszeni stanowczo zbyt obszernego fartucha, a następnie wystawił na korytarz głowę. Dunworthy’emu wydawało się, że dopiero po nieskończenie długim czasie cofnął się o krok i dał znak ręką.

— Wszystko w porządku — oznajmił. — William zwabił ją do szafy na bieliznę.

— Kogo? — zdumiał się Dunworthy. — Wydawało mi się, że dyżur ma nasza ulubiona siostra oddziałowa…

— A co miałby z nią robić w szafie na bieliznę? To ta młodsza, z jasnymi włosami.

— A pani Gaddson?

Colin wzruszył z zakłopotaniem ramionami.

— Czyta Biblię panu Latimerowi. Sam pan rozumie, że musiałem coś z nią zrobić, a panu Latimerowi akurat jest wszystko jedno, bo i tak nic nie słyszy.

Otworzył drzwi na oścież i wciągnął do pokoju czekający na zewnątrz wózek.

— Mogę iść — zaprotestował Dunworthy.

— Nie ma czasu. Poza tym, jeśli ktoś nas zobaczy, zawsze mogę powiedzieć, że wiozę pana na prześwietlenie albo coś w tym rodzaju.

Dunworthy potulnie usiadł w fotelu na kółkach, chłopiec zaś powiózł go korytarzem, obok szafy na bieliznę i pokoju Latimera. Zza drzwi izolatki dobiegał głos pani Gaddson czytającej fragmenty Księgi Wyjścia.

W pobliżu hallu z windami Colin zwolnił na chwilę, rozejrzał się uważnie dokoła, po czym ruszył w takim tempie, że nikt, kto by go zobaczył, z pewnością nie uwierzyłby w historię z prześwietleniem. Nie zmniejszając prędkości skręcił w boczny korytarz, potem w jeszcze jeden, aż wreszcie pchnął z rozmachem szerokie dwuskrzydłowe drzwi i wypadł na boczną, pogrążoną w ciemności uliczkę, gdzie nie tak dawno temu Dunworthy spotkał samotnego demonstranta z tablicą opatrzoną napisem: ZBLIŻA SIĘ KONIEC ŚWIATA.

Od tamtego czasu niewiele się zmieniło, ponieważ deszcz ciągle padał. U wylotu uliczki majaczyła niewyraźnie sylwetka zaparkowanego ambulansu. Kiedy znaleźli się przy samochodzie, chłopiec załomotał pięścią w tylne drzwi; otworzyły się natychmiast, z karetki zaś wyskoczyła ta sama sanitariuszka, która wiozła Badriego do szpitala, a potem uczestniczyła w pikiecie przed bramą college’u Brasenose.

— Da pan radę wejść? — zapytała, rumieniąc się mocno.

Dunworthy skinął głową i wstał z fotela.

— Nie zapomnij porządnie zamknąć drzwi — rzuciła Colinowi, po czym przeszła do szoferki.

— Tylko nie mów mi, że ona też jest znajomą Williama!

— Oczywiście, że jest — odparł chłopiec. — Pytała mnie nawet, co sądzę o pani Gaddson i jaką, moim zdaniem, będzie teściową.

Pomógł mu wspiąć się po stopniu do karetki.

— Gdzie Badri? — zapytał Dunworthy, wycierając krople deszczu z okularów.

Colin zatrzasnął drzwi.

— W Balliol. Zawieźliśmy go pierwszego, żeby zdążył wszystko przygotować. — Zerknął niespokojnie przez tylne okienko. — Mam nadzieję, że siostrzyczka nie uzna za stosowne akurat teraz wszcząć alarm.

— Na twoim miejscu zupełnie bym się tym nie przejmował — odparł Dunworthy.

W głębi duszy musiał jednak przyznać, że nawet jego zaszokowały zdolności Williama. Przypuszczalnie tak zawrócił w głowie nieszczęsnej dziewczynie, że do końca dyżuru nie będzie robiła nic innego, tylko wyszywała jego inicjały na szpitalnej pościeli i ręcznikach.

Colin poświecił latarką na nosze.

— Przygotowałem pańskie przebranie — oznajmił, wręczając Dunworthy’emu czarny kubrak.

Dunworthy zrzucił szlafrok i zaczął zakładać kostium, ale karetka właśnie wtedy ruszyła z piskiem opon i niewiele brakowało, a wypadłby przez tylne drzwi. Jakimś cudem zdołał wsadzić oba ramiona w rękawy, po czym usiadł na brzegu noszy i zajął się wciąganiem rajstop.

Przyjaciółka Williama nie włączyła syreny, ale prowadziła ambulans z taką prędkością, że raczej powinna to uczynić. Dunworthy przez cały czas musiał trzymać się czegoś jedną ręką, więc zmiana stroju szła mu dość opornie. Po kolejnym gwałtownym hamowaniu Colin, który właśnie schylił się, by podać mu buty, wywinął kozła na podłodze karetki.

— Zdobyliśmy płaszcz, o który pan prosił — powiedział, rozcierając sobie guza na głowie. — Pan Finch wypożyczył go z Towarzystwa Dramatycznego.

Wyciągnął spod noszy smoliście czarną pelerynę podszytą szkarłatnym jedwabiem, jednoznacznie wiktoriańską w stylu. Chłopiec zarzucił ją Dunworthy’emu na ramiona, po czym cofnął się w kąt podskakującego wściekle ambulansu i z satysfakcją przyjrzał się swemu dziełu.

— Przypuszczam, że to rekwizyt ze spektaklu o Drakuli?

Samochód zatrzymał się raptownie, chwilę potem zaś sanitariuszka otworzyła tylne drzwi. Colin pomógł Dunworthy’emu wysiąść z karetki, niosąc za nim skraj płaszcza niczym paź. Przemknęli chyłkiem do bramy. Deszcz łomotał o kamienne sklepienie i o bruk dziedzińca, lecz oprócz tego słychać było także jakieś uporczywe dzwonienie.

— Co to takiego? — zapytał Dunworthy, rozglądając się z niepokojem.