— Amerykanki ćwiczą przed koncertem — wyjaśnił Colin. — Wdechowo, co nie?
— Pani Gaddson skarżyła się, że przeprowadzają próby o najdziwniejszych porach, ale nie sądziłem, iż oznacza to także piątą rano.
— Widocznie urządziły sobie próbę generalną. Koncert ma się odbyć dziś wieczorem.
— Naprawdę?
Dunworthy dopiero teraz zdał sobie sprawę, że jest już piętnasty stycznia, a więc szósty według kalendarza juliańskiego. Święto Trzech Króli. Pokłon trzech mędrców.
Nadbiegł Finch z parasolem.
— Przepraszam za spóźnienie, ale nigdzie nie mogłem znaleźć parasola. — Osłonił Dunworthy’ego przed zacinającym deszczem. — To znaczy, mojego parasola, bo tak w ogóle, to jest ich całe mnóstwo. Nawet pan sobie nie wyobraża, ilu internowanych…
Dunworthy ruszył przez dziedziniec.
— Wszystko gotowe?
— Tak, z wyjątkiem wsparcia medycznego, ale William Gaddson dzwonił przed chwilą z wiadomością, że już to załatwił i że dziewczyna niedługo będzie na miejscu.
Dunworthy wcale by się nie zdziwił, gdyby się okazało, że „dziewczyną” okaże się pielęgniarka ze szpitala, i że zgłosiła się na ochotnika.
— Mam nadzieję, że ten chłopiec nigdy nie zboczy na ścieżkę przestępstwa.
— Och, to całkowicie niemożliwe, proszę pana. Matka do tego nie dopuści. — Finch truchtał obok niego, bezskutecznie usiłując zasłaniać go parasolem. — Pan Chaudhuri rozpoczął już wprowadzanie parametrów. Przyszła też pani Montoya.
Zatrzymał się gwałtownie.
— Montoya? Czy coś się stało?
— Nie wiem, proszę pana. Powiedziała tylko tyle, że ma dla pana wiadomość.
Nie teraz, jęknął w duchu. Nie teraz, kiedy jesteśmy tak blisko celu!
Weszli do laboratorium. Badri siedział przy konsolecie, Montoya zaś, ubrana jak zwykle w wojskową kurtkę i zabłocone dżinsy, pochylała się nad nim, wpatrzona w ekran. Technik powiedział coś do niej; pokręciła głową i zerknęła na zegarek. Kątem oka dostrzegła chyba ruch przy drzwiach, spojrzała bowiem w tamtą stronę. Na widok Dunworthy’ego przez jej twarz przemknął wyraz współczucia. Wyprostowała się i powoli sięgnęła do kieszeni.
Nie, pomyślał rozpaczliwie. Tylko nie to.
Podeszła do niego.
— Nie wiedziałam, że będzie pan próbował ją uratować — powiedziała, wyciągając z kieszeni zmiętą kartkę. — Chciałabym pomóc. — Wręczyła mu ją. — Oto informacje, jakimi dysponowała Kivrin w chwili przeskoku.
Odruchowo rozłożył kartkę i spojrzał na nią. Trzymał w ręku mapę; co prawda bardzo niedokładną, wręcz schematyczną, ale jednak mapę.
Wskazała czarny krzyżyk.
— Tu jest miejsce przeskoku. A tutaj Skendgate. Rozpozna pan wieś po kościele. Jest w stylu romańskim, z freskami w prezbiterium i posągiem św. Antoniego. — Uśmiechnęła się. — To patron zabłąkanych. Wczoraj go odkopałam. — Przesunęła palcem po kilku sąsiednich krzyżykach. — Jeżeli z jakichś powodów nie dotarła do Skendgate, najprawdopodobniej znajdzie ją pan w którejś z tych trzech wiosek: Esthcote, Henefelde lub Shrivendun. Na odwrocie wypisałam ich znaki szczególne.
Badri wstał od konsolety i zbliżył się powolnym, chwiejnym krokiem, jak stary człowiek, którym się stał. Sprawiał wrażenie jeszcze drobniejszego i bardziej wycieńczonego niż w szpitalu.
— Bez względu na zmiany parametrów, wciąż otrzymuję śmiesznie małe wartości poślizgu — oznajmił, po czym skrzywił się i przycisnął rękę do boku. — Mam zamiar uzyskać połączenie ciągłe, to znaczy otwierać sieć na pięć minut w dwugodzinnych odstępach. W ten sposób będzie pan miał całą dobę na poszukiwania, a przy odrobinie szczęścia nawet półtorej.
Dunworthy’emu przemknęła myśl, że jest raczej mało prawdopodobne, żeby Badri doczekał końca tego okresu. Już teraz wyglądał jak ktoś, kto lada chwila może zemdleć z wyczerpania.
— Jak tylko zaobserwuje pan falowanie powietrza albo początki kondensacji, proszę wejść na teren objęty zasięgiem sieci.
— A jeśli będzie ciemno? — zapytał Colin.
Zdjął biały laboratoryjny fartuch, dzięki czemu okazało się, że wciąż ma na sobie kostium średniowiecznego chłopa.
— Falowanie da się zauważyć nawet w nocy, a poza tym usłyszycie nasze głosy. — Badri ponownie chwycił się za bok. — Zaszczepili pana?
— Tak.
— To dobrze. W takim razie czekamy już tylko na opiekę medyczną. — Przyjrzał się bacznie Dunworthy’emu. — Jest pan pewien, że czuje się wystarczająco dobrze?
— A pan? — odpowiedział pytaniem Dunworthy.
Otworzyły się drzwi i do laboratorium weszła jasnowłosa przyjaciółka Williama. Na widok Dunworthy’ego oblała się intensywnym rumieńcem.
— William powiedział, że będziecie potrzebować pomocy medycznej. Gdzie mam się ustawić?
Koniecznie muszę ostrzec Kivrin, pomyślał Dunworthy. Badri pokazał dziewczynie, gdzie powinna stanąć, Colin zaś pobiegł do karetki po sprzęt.
Montoya zaprowadziła Dunworthy’ego do kręgu zakreślonego kredą na podłodze.
— Nie zdejmie pan okularów?
— Nie. Najwyżej za jakiś czas wykopie je pani na cmentarzu.
— Jestem pewna, że ich tam nie będzie — odparła z powagą.
— Woli pan siedzieć czy leżeć?
Przypomniał sobie Kivrin, leżącą na boku z twarzą zasłoniętą ramieniem, ślepą i bezradną.
— Będę stał — oświadczył.
Wrócił Colin z walizeczką, postawił ją przy konsolecie i podbiegł do nich.
— Naprawdę uważam, że nie powinien pan robić tego sam — powiedział.
— Muszę — odparł Dunworthy.
— Dlaczego?
— Bo to zbyt niebezpieczne. Nawet sobie nie wyobrażasz, co się działo w czasach, kiedy szalała Czarna Śmierć.
— Nie muszę sobie niczego wyobrażać, bo wszystko wiem. Dwa razy przeczytałem książkę od deski do deski, a w dodatku kazałem sobie zrobić… — Umilkł nagle, jakby ugryzł się w język, po czym dokończył: — Naprawdę wiem wszystko o Czarnej Śmierci. Poza tym, jeśli wtedy było naprawdę tak źle, to tym bardziej powinien pan mieć kogoś do pomocy. Nie będę przeszkadzał, słowo honoru!
— Nawet nie ma mowy — odparł stanowczo. — Teraz ja za ciebie odpowiadam. Ryzyko jest zbyt duże.
Podszedł Badri ze światłomierzem.
— Siostra prosi, żeby ktoś pomógł jej przynieść resztę sprzętu. — Jeśli pan nie wróci, nawet nie będę wiedział, co się z panem stało!
Colin odwrócił się na pięcie i, nie czekając na odpowiedź, popędził do drzwi.
Badri powoli okrążał Dunworthy’ego, starannie dokonując pomiarów. W pewnej chwili zatrzymał się, zmarszczył brwi, zbliżył światłomierz, po czym cofnął się o krok i ponownie spojrzał na przyrząd.
Podeszła pielęgniarka z napełnioną strzykawką. Dunworthy podwinął rękaw kubraka.
— Chcę, żeby pan wiedział, że wcale mi się to nie podoba — powiedziała, a następnie wbiła mu igłę w ramię. — Zarówno pan, jak i pan Badri, powinniście zostać w szpitalu.
Badri zaczekał, aż Dunworthy opuści rękaw, przesunął mu trochę ramię, zmierzył natężenie światła, przesunął ramię jeszcze trochę w bok. Colin wtaszczył do laboratorium przenośny aparat do badania rezonansem magnetycznym, po czym zaraz wyszedł, nie spojrzawszy nawet w kierunku koła zakreślonego białą kredą.
Dunworthy obserwował ekrany wypełnione zmieniającymi się w błyskawicznym tempie kolumnami liter i liczb. Zza zamkniętych drzwi docierały przytłumione dźwięki dzwonów; z tej odległości i w tym natężeniu brzmiały niemal jak muzyka, ale kiedy tylko Colin ponownie otworzył drzwi, jazgot stał się trudny do zniesienia.