Chłopiec ustawił ostatnią walizkę obok poprzednich, po czym podszedł do konsolety i zatrzymał się obok Montoi. Dunworthy zaczynał powoli żałować, że nie zdecydował się dokonać przeskoku w pozycji siedzącej; niedokładnie dopasowane buty uwierały go coraz bardziej, jemu samemu zaś z każdą chwilą coraz wyraźniej dawało się we znaki zmęczenie.
Badri powiedział coś do mikrofonu i jedna z zasłon opadła nad podłogę, zmarszczyła się nieco, po czym znieruchomiała. Colin zagadnął o coś Montoyę; Amerykanka oderwała wzrok od monitora, spojrzała na zasłonę, skinęła głową, a następnie z powrotem utkwiła spojrzenie w ekranie. Colin podszedł do zasłony.
— Co robisz? — spytał zirytowany Dunworthy.
— Trzeba to poprawić — odparł chłopiec, wygładzając zawinięty materiał.
— Gotowe? — zapytał Badri od konsolety.
— Tak. — Colin cofnął się o dwa kroki. — Nie, zaczekajcie! — Zbliżył się ponownie do Dunworthy’ego. — Czy nie powinien pan zdjąć okularów? Wie pan, na wypadek, gdyby ktoś od razu pana zauważył.
Dunworthy ściągnął szkła z nosa i wepchnął je do kieszeni kubraka.
— Jeśli pan nie wróci, wyruszę na ratunek — oznajmił Colin, po czym zrobił dwa kroki wstecz. — Gotowe!
Dunworthy ponownie spojrzał na ekrany, ale dane przemykały przez nie z taką prędkością, że nie sposób było niczego odczytać. Montoya po raz kolejny zerknęła na zegarek, Badri zaś rzucił krótkie polecenie do mikrofonu.
Dunworthy zacisnął powieki. Dzwonniczki z zapałem znęcały się nad „Kiedy wreszcie przybędzie mój Zbawiciel”.
Otworzył oczy.
— Teraz! — powiedział Badri.
Wcisnął przycisk i w tej samej chwili Colin wyskoczył jak z procy, dał nura pod zasłoną i wpadł w objęcia kompletnie zaskoczonego Dunworthy’ego.
33.
Pochowali Rosemundę w grobie, który przygotował dla niej rządca. „Przydadzą się wam te groby” — powiedział, i miał rację. We dwójkę z ojcem Roche na pewno nie zdołaliby wykopać tak głębokiej mogiły. Z najwyższym trudem zdołali donieść dziewczynkę na miejsce pochówku.
Położyli ją na śniegu obok grobu. Wychudzona, skulona, wydawała się wręcz nieprawdopodobnie krucha i delikatna. Palce jej prawej ręki, z których wysunęło się jabłko, wyglądały tak, jakby składały się wyłącznie z cienkich kosteczek obciągniętych pożółkłą, pergaminową skórą.
— Czy wysłuchaliście jej spowiedzi? — zapytał ojciec Roche.
— Tak.
Rzeczywiście miała wrażenie, jakby wysłuchała spowiedzi dziewczynki. Rosemunda wyjawiła przecież przed nią, że boi się mroku i samotności, że kocha ojca oraz że wie, iż już nigdy go nie zobaczy. Kivrin nie potrafiła wyznać tego samego nawet samej sobie.
Odpięła broszkę, którą sir Bloet podarował Rosemundzie z okazji zaręczyn, starannie owinęła małe zwłoki płaszczem, ojciec Roche zaś wziął dziewczynkę na ręce, zszedł z nią do grobu i ułożył jak do snu.
Nie mógł sobie poradzić z wyjściem; Kivrin musiała chwycić go za wielkie, czerwone ręce, a następnie pociągnąć z całej siły.
— Domine, ad adjuvandum me festina — wyszeptał, zanim zaczął odmawiać modlitwę za zmarłych.
Spojrzała na niego z niepokojem. Musimy stąd czym prędzej uciec, zanim i on się rozchoruje, pomyślała, ale nie zwróciła mu uwagi na błąd. Szkoda czasu. Liczy się każda minuta.
— Dormiunt in somno pacts — powiedział wreszcie kapłan, po czym zaczął zgarniać łopatą do grobu grudy zmarzniętej ziemi.
Miała wrażenie, że usypywanie mogiły trwa bez końca. Próbowała mu pomóc, rozbijając obcasem twarde jak kamień bryły, starając się jednocześnie obliczyć w myśli, jak daleko zdołają dotrzeć przed zachodem słońca. Jeszcze nie minęło południe. Gdyby wyruszyli niebawem, powinni przebyć cały las, przekroczyć drogę z Bath do Oxfordu i znaleźć się na Nizinie Angielskiej. Najdalej za tydzień będą w Szkocji, w pobliżu Invercassley lub Dornoch, gdzie zaraza nigdy nie dotarła.
— Ojcze Roche — powiedziała, kiedy zaczął uklepywać ziemię łopatą. — Musimy iść do Szkocji.
— Do Szkocji? — powtórzył takim tonem, jakby usłyszał tę nazwę po raz pierwszy w życiu.
— Tak. Musimy stąd uciec. Weźmiemy osiołka i wyruszymy do Szkocji.
Skinął głową.
— W takim razie spakuję Przenajświętszy Sakrament. I uderzę w dzwon, żeby dusza Rosemundy dotarła bezpiecznie do Królestwa Niebieskiego.
Chciała zaprotestować, chciała powiedzieć mu, żeby dał sobie spokój, bo to i tak nie ma najmniejszego sensu, lecz nie uczyniła tego.
— Dobrze, ojcze. Pójdę przygotować Balaama.
Ruszył w kierunku dzwonnicy, ona zaś pobiegła do stajni. Nie mogła się doczekać, kiedy wreszcie wyruszą. Obawiała się, że lada chwila stanie się coś strasznego, że zaraza przyczaiła się w jakimś kącie niczym dzikie zwierzę, gotowe skoczyć i zatopić kły w karku niczego nie spodziewającej się ofiary.
Przemknęła przez dziedziniec, wpadła do stajni i pospiesznie wyprowadziła osiołka, by objuczyć go przygotowanymi zapasami.
Dzwon odezwał się raz, po czym umilkł. Kivrin zamarła w bezruchu z parcianym pasem w rękach; czekała na kolejne uderzenia, lecz nic nie mąciło martwej ciszy wiszącej w mroźnym powietrzu. Trzy uderzenia dla kobiety, pomyślała, i nagle zrozumiała, dlaczego kapłan zadzwonił jeden jedyny raz: jedno uderzenie dla dziecka. Och, Rosemundo…
Zacisnęła mocniej pas spinający dwa wiklinowe kosze, przytroczyła je zwierzęciu do grzbietu i zaczęła napełniać prowiantem. Bardzo szybko okazało się, że są za małe, by wszystko pomieścić. Cóż, trzeba będzie załadować także worki. Aha, owies dla osła! Wróciła biegiem do stajni, pospiesznie zgarnęła owies do sporego worka, po czym zawiązała go sznurkiem, którego drugi koniec był przymocowany do jednego z żelaznych pierścieni w ścianie. Nie mogła go przerwać, więc musiała popędzić do kuchni po nóż.
Taki mocny sznurek mógł się jeszcze do czegoś przydać. Pocięła go na kawałki, zwinęła w kłębek, cisnęła nóż na ziemię i wróciła do osła, który tymczasem zaczął pracowicie przegryzać worek, by dostać się do ziarna. Załadowała worki na grzbiet zwierzęcia, umocowała je najlepiej jak potrafiła za pomocą kawałków sznura, chwyciła zwierzę za uzdę, po czym wyprowadziła przez bramę na błonie i podążyła w kierunku kościoła.
Ojciec Roche zniknął bez śladu. Kivrin musiała jeszcze wrócić po koce i świece, ale chciała najpierw zapakować jego rzeczy. Koce, świece, owies, prowiant… Co jeszcze? Czy o czymś zapomniała?
Ojciec Roche stanął w drzwiach kościoła. Z pustymi rękami.
— Gdzie Przenajświętszy Sakrament? — zapytała, z trudem powstrzymując gniew. — Przecież miałeś go naszykować!
Nie odpowiedział. Stał nieruchomo, oparty o futrynę, wpatrując się w nią z takim samym wyrazem twarzy jak wtedy, kiedy przyszedł, by powiedzieć jej o Ulfie Powroźniku. Ale przecież wszyscy już nie żyją, przemknęło jej przez głowę. Nikt nie został przy życiu, więc co mogło nim tak bardzo wstrząsnąć?
— Muszę uderzyć w dzwon — oświadczył wreszcie i ruszył w kierunku dzwonnicy.
— Już to zrobiłeś, ojcze. Nie mamy czasu. Powinniśmy czym prędzej wyruszyć do Szkocji.
Uwiązała osiołka przy bramie (palce miała zupełnie sztywne z zimna, więc zasupłanie grubego sznura sprawiło jej sporo kłopotu), po czym pobiegła za nim i chwyciła go za rękaw.